Don't Shoot the Prophet » Wpisy po polsku A few words of support for the ECUSA Mon, 26 Jan 2015 13:35:27 +0000 en-US hourly 1 /?v=4.3.17 Kazanie z nabożeństwa żałobnego po śmierci br. Pawła /?p=7994 /?p=7994#comments Wed, 12 Nov 2014 23:11:54 +0000 /?p=7994 Continue reading ]]> Uprzedzając ewentualne pytania, nie, na razie nie mamy zamiaru wracać do prowadzenia tego bloga. Co więcej, sami czujemy się nawet trochę dziwnie, zaglądając tutaj po raz pierwszy od kilku miesięcy, ale naszym zdaniem mamy do nadrobienia pewną istotną zaległość. Rok temu odszedł od nas br. Paweł, ks. prof. K.M.P. Rudnicki. Kazanie wygłoszone wówczas na nabożeństwie żałobnym Polskiej Wspólnoty Episkopalnej przez Jarka ukazało się wprawdzie w druku, ale nie opublikowaliśmy go na blogu. Dzisiaj, w pierwszą rocznicę śmierci Pawła, publikujemy je.

Księga Amosa 5:8, Objawienie św. Jana 21:2-7, Ewangelia wg św. Jana

10:11-16

Pan Bóg nie miał ze mną łatwo w ostatnich dniach. Raz po raz konfrontowałem go z pytaniem, czy aby na pewno bardziejDSC_0043 potrzebuje Pawła tam, aniżeli my tutaj. Może wydaje się wam dziwne, że można coś takiego powiedzieć, bo przecież mówi się, że nam chrześcijanom jest łatwiej obchodzić się ze śmiercią ludzi nam drogich. Tak, w pewnym sensie jest łatwiej, ale z drugiej to, że oddajemy również to wydarzenie -bez względu na to jak bardzo nami wstrząsa – w darze Bogu, nie umniejsza bólu, nie umniejsza tęsknoty, nie umniejsza poczucia opuszczenia, osierocenia nawet. To jeden z paradoksów – a paradoks będzie w tym rozważaniu słowem kluczowym – które wiążą się z odejściem od nas człowieka, którego można nazwać jednym wielkim paradoksem.

Kiedy zwróciliśmy się do ks. Grega Neala, który jeszcze miesiąc temu stał z Pawłem przy ołtarzu w kościele św., Marcina, z prośbą o pomoc w opracowaniu liturgii na dzisiejszy wieczór, bo sądziliśmy, że nie wystarczy już na to czasu przed wyjazdem z Holandii, wybrał również czytania a przy każdym z nich znajdowało się krótkie wyjaśnienie, dlaczego jego wybór padł właśnie na nie. Przy czytaniu z proroka Amosa oczywiście znalazło się nawiązanie do tego jednego z głównych życiowych powołań Pawła – astronomii. „To ten, który uczynił Plejady i Oriona”. Tutaj chciałoby się od razu dodać: „… i kometę Rudnickiego i supemovae”, które Paweł odkrył. To ten, którego stwórcza moc rozciąga się daleko poza to, co widzimy. To właśnie badaniu Jego dzieła Paweł poświęcił potężną cześć swojego życia. Za każdym razem, kiedy przygotowywaliśmy się do nabożeństwa, miał miejsce pewien rytuał. Najpierw opracowywaliśmy liturgię, czytania, potem wysyłaliśmy je do Krakowa mailem i musieliśmy zrobić to w poniedziałek przed sobotą, na którą nabożeństwo przypadało, ponieważ Paweł mówił: „w poniedziałek jestem teologiem, a od wtorku do czwartku astronomem, dlatego inaczej nie będę miał czasu się przygotować”.

k_rudnicki_2011

Br. Paweł w partyzanckim mundurze.

Przeglądałem różne komentarze w internecie pod tekstami poświęconymi pamięci Pawła i pojawiało się tam wciąż na nowo stwierdzenie, że astronomia przywiodła go do Boga. Jedni się temu dziwili, drudzy uważali, że to logiczne. A jednak było trochę inaczej, bo te wydarzenia, które zapoczątkowały przemianę duchową Pawła – urodzonego w komunistyczno-socjalistycznej rodzinie; syna Lucjana Rudnickiego, znanego komunistycznego pisarza i członkini PPS-u – to były wydarzenia o wymiarze bardziej egzystencjalnym niż ściśle intelektualnym. Mam tu na myśli przede wszystkim doświadczenia duchowe, które stały się jego udziałem, gdy walczył w partyzantce jako żołnierz Gwardii a potem Armii Ludowej. Bo Paweł należał właśnie do tych, którzy według dzisiejszej historiografii stali „po niewłaściwej stronie”, i którzy teraz, na naszych oczach, stają się nowymi „żołnierzami wyklętymi” – o których nie należy mówić, bo podobno nie walczyli o Polskę. Pamiętam takie dyskusje, trudne rozmowy, kiedy np. nie pozwalał powiedzieć złego słowa o tak kontrowersyjnej postaci jak Mieczysław Moczar, bo to był jego dowódca z partyzantki. On, sprawiedliwy wśród narodów świata, honorowy obywatel Izraela, czuł się związany z taką osobą jak Moczar, jednym z ludzi stojących za wydarzeniami ‘68 r. Jak powiedziałem, paradoks będzie słowem kluczowym tego rozważania. To właśnie ta seria doświadczeń duchowych, o których Paweł mówił stosunkowo niewiele – opisał je w swojej biografii duchowej – otworzyła go na inny wymiar rzeczywistości, ten, którego nie da się zbadać ani teleskopem, ani wziąć pod lupę, ani pod mikroskop. I również w podróż w ten wymiar wyruszył we właściwy dla siebie sposób – połączył w sobie tak niesamowitą liczbę prądów duchowych, że żadna ortodoksja ani żadna herezja nie łączy ich tak jak ten jeden człowiek. Wymienię tylko kilka z nich.

Antropozofia

Paweł był jednym z największych polskich antropozofów – to prąd duchowy czerpiący z tego trzeciego filaru kultury europejskiej, obok antycznego i chrześcijańskiego: filaru zachodniej ezoteryki, z tradycji różokrzyża, Boehmego, etc., etc. A jednocześnie jest to próba badania, zdobycia konkretnej duchowej wiedzy, o tych światach, które nie są dostępne naszym zmysłom — próba otworzenia wewnętrznego oka. Bowiem ta potrzeba również w nim była. Także w odniesieniu do świata ducha chciał być badaczem.

Poszukiwanie własnego Kościoła.

Wielokrotnie wspominał, że pierwsze kroki zawiodły go właściwie do cerkwi prawosławnej – w trudnych dla niej czasach, kiedy po drugiej wojnie światowej dopiero się odradzała w skrajnie skomplikowanej sytuacji. W końcu trafił jednak do Kościoła mariawitów. Opowiadał, że zafascynowały go dwie rzeczy. Po pierwsze wygląd kapłana: jak na owe czasy prosta, pozbawiona zbędnych ozdobników szata liturgiczna, a po drugie prosta, uduchowiona pobożność, która potrafi! ukazać w kazaniu i w rozmowie.

Trudno tego nie skojarzyć z samym Pawłem, ze sposobem w jaki on sam był z nami. W dzisiejszej Ewangelii słyszymy o Chrystusie – Dobrym Pasterzu. Jest to również wezwanie dla każdego z nas – być pasterzem dla innych – a szczególnie dla tych, którzy są powołani do przewodzenia w Kościele. Sposób, w jaki robił to Paweł, był właśnie sposobem dobrego pasterza. Mam na myśli jego sposób sprawowania liturgii – prosty, pozbawiony zbędnych ozdobników, a jednocześnie świadczący o głębokim przejęciu, głębokiej świadomości treści znajdującej się w każdym słowie. Każde słowo liturgii, gdy wypowiadał je Paweł, było naprawdę brzemienne treścią, było czymś, co należy smakować, nad czym należy się zatrzymywać, czego nie wymawia się tak po prostu, bowiem każde to słowo otwiera przed nami nowe światy duchowe. A jak zapamiętaliśmy go z rekolekcji Polskiej Wspólnoty Episkopalnej? Za każdym razem, kiedy powstawał program, dostawaliśmy maila, w którym bardzo delikatnie pytał: „Czy znalazłoby się trochę czasu, abym mógł coś na powiedzieć na ten temat?”. To zawsze była tylko propozycja. Szczególnie utkwiła mi w pamięci ostatnia konferencja na rekolekcjach w Puławach, gdzie mówił o swoim problemie z przebaczaniem i o tym, jak, krok za krokiem, pokonywał ten problem i jak stopniowo udawało mu się odkrywać w każdym trudnym człowieku, któremu miał przebaczyć, jakiś dar, jakąś okazję do nauczenia się czegoś.

Czy to oznacza, że okazję do nauczenia się czegoś powinniśmy czerpać także z tego trudnego faktu, że Pawła nie ma już wśród nas? W jakimś sensie nadchodzi teraz czas egzaminu. Nauczyciel odszedł i przyjdzie pokazać, ile się nauczyliśmy jako uczniowie. Jednak ten egzamin będziemy zdawać świadomi, że Ten, który jest Panem życia i śmierci, mówi: „Ja pragnącemu dam darmo pić ze źródła wody życia”. Darmo. Paweł był człowiekiem, który zagadnieniu pracy nad sobą poświęcił ogromną część swojej pracy pisarskiej, teologicznej, duchowościowej. Wielokrotnie śmialiśmy się, że Praca nad Sobą to jego czwarte imię: „Konrad Maria Paweł ‘Praca nad Sobą’ Rudnicki”. Czasami, kiedy słuchało się tego, co mówił o potrzebie rozwoju duchowego, powstawało pytanie, gdzie jest tam miejsce na to „darmo” – na dar, przyjęcie, otworzenie się na łaskę. Jednak kto uważnie słuchał Pawła, zauważył, że praca nad sobą nie służyła zdobywaniu sobie nieba, lecz właśnie temu, aby otworzyć się na ten dar, na tę wodę żywą, aby stanąć przed Bogiem rzeczywiście świadomie – jako otrzymujący; ale również jako ten, kto ma coś z tym otrzymanym darem w życiu zrobić, jakoś rozwinąć go dalej. To kolejny paradoks, zawarty w samym sercu chrześcijańskiej duchowości, która jest na pewno duchowością łaski, daru, owego „darmo” – tak jak za chwilę podejdziemy do tego stołu i będziemy po prostu z otwarta dłonią przyjmować chleb, będący tylko i wyłącznie darem – a jednak przecież będziemy go przyjmować, aby, nasyciwszy się, wyruszyć następnie w świat i być w nim świadectwem przywiązania do Ewangelii. Jest to więc jednocześnie duchowość pracy, duchowość aktywna.

„Mam też i inne owce”. Półtora roku temu w Krakowie obyła się konferencja otwierająca działalność Polskiej Wspólnoty Episkopalnej. Zgłosiło się około 25 osób. Sobota była deszczowa. Gdy przyjechaliśmy na miejsce z gośćmi – biskupem Pierrem Whalonem z Paryża, prof. Danielem Siemiatkoskim z Oksfordu, żoną biskupa, Melindą Whalon -zobaczyliśmy pięć osób. Kiedy otwierałem konferencję, nie wiedziałem gdzie podziać oczy, jak mogę spojrzeć na biskupa, któremu kazałem przyjechać z Paryża na spotkanie z pięcioma osobami. Ale wśród nich był Paweł, który uważał, że skoro Kościół Episkopalny w latach 60 i 80, udzielił jemu – polskiemu kapłanowi mariawicie – możliwości pełnienia posługi kapłańskiej u siebie, skoro dano mu możliwość zaspokojenia tego, co nazywał potrzebą swojej duszy – potrzeby bycia kapłanem — to powinien towarzyszyć Polskiej Wspólnocie Episkopalnej, gdy stawia pierwsze kroki na ziemi polskiej. On widział to jako dług do spłacenia. Półtora roku później to raczej my jesteśmy dłużnikami Pawła. Towarzyszył nam rzeczywiście za każdym razem, przy każdej okazji. Raz tylko zdarzyło się, że nie odprawił nabożeństwa — to było w styczniu, kiedy naprawdę nie mógł ruszyć się z domu. Wówczas przyjechałem na ul. św. Filipa z konsekrowanymi przez niego hostiami.

1398156_10152582619310995_828760596_o

Br. Pawel celebruje swoją ostatnią episkopalną Eucharystię. Asystuje mu ks. Gregory Neal.

„Mam też inne owce”. Paweł był mariawitą. Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, duchowość mariawicka, przenikały go naprawdę do szpiku kości. Był mariawitą na pewno niełatwym do strawienia dla wielu innych mariawitów, a zwłaszcza dla mariawitów w funkcjach biskupich, ale mariawitą całą duszą. A jednak w czasie tego półtora roku nie miałem nigdy wątpliwości, że miałem do czynienia ze Sługą Słowa i Sakramentu w Kościele Episkopalnym. Licencja, którą otrzymał w latach 60., i którą pokazał wówczas biskupowi Pierre’owi, to nie był tylko papier. To było świadectwo jego głębszego związku z nami, z Polską Wspólnotą Episkopalną, z Kościołem Episkopalnym, z anglikanizmem – z tymi innymi owcami, które przybyły nie wiadomo skąd – czasem cztery osoby, czasem pięć, czasem dwadzieścia (byłby zdziwiony, gdyby zobaczył nas tutaj w takiej liczbie). Miesiąc temu ktoś powiedział do mnie po nabożeństwie – jak się niestety okazało, ostatnim odprawianym przez Pawła – że wreszcie czuje się w Kościele jak w domu. Myślę, że to jest właśnie taki Kościół i takim ma pozostać – między innymi ze względu na ludzi, którzy nigdzie indziej się w Kościele dobrze nie czują. Pytanie jak uda nam się to zrealizować bez Ciebie, Pawle?

Amen.

Po roku nie możemy niestety oprzeć się pewnej smutnej refleksji, a mianowicie, że chyba nam się jednak nie udało…

]]>
/?feed=rss2&p=7994 0
Czas na pożegnanie Time to say goodbye /?p=7989 /?p=7989#comments Sat, 14 Jun 2014 17:35:42 +0000 /?p=7989 Continue reading ]]> Kochani Czytelnicy,

zadecydowałem, że nie będę już prowadził bloga DSTP. Dziękuję Wam wszystkim za okazaną przez tyle lat wierność. Opublikowane teksty będą nadal dostępne. Blog jako taki również będzie dalej istniał.

Życzę Wam wszystkiego dobrego,
Pradusz (Jarek Kubacki)

Dear Readers,

I decided to stop editing and writing on the blog. Thank you all for your fidelity all those years. Published materials will remain accessible. The blog as such will continue to exist as well.

I wish you all the best,
Pradusz (Jarek Kubacki)

]]>
/?feed=rss2&p=7989 0
“Niewierny” Tomasz /?p=7969 /?p=7969#comments Sat, 03 May 2014 19:15:30 +0000 /?p=7969 Continue reading ]]> To rozważanie wygłosiłem na nabożeństwie Polskiej Wspólnoty Episkopalnej we Wrocławiu 26 kwietnia tego roku.

Przede wszystkim jest niesprawiedliwe, że Tomasz przeszedł do tradycji jako ten „niewierny”. Czy był w jakiś sposób szczególny, czy wyróżniał się sam z siebie w z grona pozostałych uczniów jakąś cechą, np. szczególnym  sceptycyzmem? Zdecydowanie nie. To jego sytuacja była inna.

Według opowieści ewangelicznej, żaden z uczniów nie uwierzył na słowo, nie uwierzyłDoubting_Thomas_sm przekazowi, opowieści innych. Każdy chciał i musiał sprawdzić, przekonać się. Piotr i Jan pobiegli przecież do grobu i dopiero, gdy zobaczyli go pustym, pojęli sens Pisma i to, że Bóg miał wskrzesić Jezusa z martwych (J 20:8-10).

Dla nas jest to swoją drogą dziwne, ta ich niepojętność – jak to możliwe, że aluzje Jezusa, dla nas tak jasne, do nich nie docierały? Że raz po raz wskazywał On na swoją misję, a oni mimo wszystko poddali się rozpaczy i nie oczekiwali Jego zmartwychwstania, że nie wiedzieli, że o tym prorokuje? W tradycji hebrajskiej, w której zostali wychowani i do której przecież ciągle nawiązywał Jezus, Mesjasz jest tryumfującym Królem Pokoju, wybranym Bożym. Jest jak Jezus w chwili swojej glorii, gdy wjeżdżał do Jerozolimy na oślicy. Kim innym jest Izajaszowy cierpiący sługa. Tych tradycji ze sobą dotychczas nie łączono. Uczniowie musieli wiedzieć, bo przecież dobrze znali Pismo, że Jezus nawiązuje do tego proroctwa. Ale widocznie było to zbyt niezrozumiałe, a może zbyt trudne, by pojąć implikacje: Mesjasz ma cierpieć, Mesjasz ma umrzeć, Mesjasz ma być, według kategorii tego świata, pokonany i zmiażdżony. Wszystko więc, ludzka psychika i ich tradycja, oddalało ich od zrozumienia. I przeżyli przecież coś strasznego, mękę i śmierć Jezusa, wydarzenia, które mogłyby zachwiać najmocniejszym przekonaniem, oczekiwaniem, wiarą w proroctwo.

Maria z kolei uwierzyła dopiero, gdy Jezus, którego najpierw wzięła za ogrodnika, odezwał się do niej po imieniu (J 20:14-16). Zaś uczniowie zgromadzeni za zamkniętymi drzwiami, bojący się i przytłoczeni, zobaczyli przecież Jezusa i Jego rany na własne oczy (J 20:20). Tomasz nie jest bynajmniej wyjątkiem, nie jest czarną, sceptyczną owcą. Po prostu nie znalazł się we właściwym miejscu we właściwym czasie, „nie był z nimi, gdy przyszedł Jezus” (J 20:24; to miałem na myśli, mówiąc, że jego sytuacja była inna).  Jego spotkanie ze Zmartwychwstałym, jego doświadczenie, nie różni się od doświadczenia pozostałych uczniów. W pewnym sensie wyraża on bezpośrednio coś, co odnosi się do wszystkich.

Przychodzi mi na myśl, że Tomasz i jego „niewiara” bardzo pasują do logiki opowieści, którą stworzono, „abyśmy wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem” (J 20:30). To z nim się identyfikujemy, bowiem przez jego bezpośredniość to w nim koncentruje się motyw zwątpienia. A w opowieści on, ten wątpiący, ten, z którym intuicyjnie identyfikuje się czytelnik – który Jezusa nie widział, bo nie było go z apostołami, prawda? – w końcu wierzy. Więc i my jesteśmy bardziej skłonni uwierzyć, chociaż nawet nie doświadczymy dokładnie tego, czego on doświadczył. W pewnym sensie Tomasz zwątpił za nas, by było nam łatwiej znaleźć w opowieści miejsce dla siebie.. Być może więc Tomasz został niejako poświęcony – przez tę swoistą stygmatyzację w tradycji jako „niewierny” – dla naszego pożytku. Być może.

Jezus mówi w końcu „błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” (J 20:29). Kiedy ukazał się apostołom po raz pierwszy, powiedział: „Jak Ojciec mnie posłał, tak i Ja was posyłam” (J 20:21). Tutaj zawiera się dla mnie jeden z kluczy do znaczenia tej opowieści. Ci, którzy nie widzieli, to ci na zewnątrz, za drzwiami, w świecie. To ten świat, do którego Jezus posyła apostołów, jak Ojciec posłał Jego. Jezus pragnie, aby świat uwierzył, a jednak przecież sam nie ukazał się całemu światu. Dlaczego? Czy to nie byłoby prostsze? Przecież ten świat składa się z ludzi poszukujących bezpośredniego doświadczenia (a szczególnie w naszych czasach). Gdyby zaznali glorii Jego chwalebnego ciała, spojrzeli w Jego rozpromienioną twarz, zobaczyli rany i to, jak przechodzi przez zamknięte drzwi – czy by nie uwierzyli? Czy tak nie było lepiej? Przecież Jezus z pewnością byłby w stanie osiągnąć nie tylko bilokację, co zdarza się nawet co bardziej wyćwiczonym duchowo Jego uczniom, ale i multilokację. Omnilokację. Po co skazywać uczniów na trudy głoszenia, które w tamtej chwili okazały się dla nich zbyt trudne (bo po tygodniu ciągle siedzą za zamkniętymi drzwiami) a ludzi pozbawiać tego ultymatywnego doświadczenia, dając im tylko doświadczenie uczniów? Czy chodzi tutaj o próbę? Czy Bóg testuje oddanie uczniów w głoszeniu i gotowość innych do przyjęcia głoszenia? Czy chodzi o to, że na zbawienie musimy sobie zarobić, że nic nie przychodzi łatwo, że nie ma dróg na skróty?

Jestem przekonany, że nie jest Bożym zamiarem nas próbować i stawiać przed egzaminami. On nie chce nas męczyć. Daje swoją łaskę wolno. I o to tu właśnie chodzi, o dwie fundamentalne rzeczywistości, jak sądzę – o łaskę i o wolność. Nie wiem – ja osobiście i nie wiemy my jako wspólnota, nawet z teologiczną i filozoficzną spuścizną, jaka dysponujemy – czym dokładnie jest łaska i czym dokładnie jest wolność. Wiemy jednak, bo to jest podstawowy sens Paschy, że Bóg jest wyzwolicielem. Wyprowadza nas z niewoli. Wiemy też, że nie chce mieć w nas niewolników, a dzieci i braci. Istoty, które pragnie włączyć do swojej komunii Trójcy. Dlatego nie może stosować wobec nas przemocy i gwałtu, nie może być lalkarzem na wysokim tronie. Misterium Wcielenia polega na tym, że ludzki grzech, ludzka tendencja do autodestrukcji, to fatum, jakim stała się dla człowieka jego wolność, jest od środka przemieniane i rozjaśniane, że człowiek uzyskuje wolność bez przemocy, bez zmuszenia go do czegokolwiek, bez magicznej interwencji w Jego ducha, która równałaby się Bożemu rozkazowi. We Wcieleniu Bóg staje się człowiekiem i sam pokonuje destrukcje i śmierć, dając nam szanse na to samo przez wspólnotę z sobą. To Bóg nie idzie na skróty i niczego nie rozkazuje, nie używa swojej potęgi. Zamiast tego poniża się i cierpi. Łaska nie jest przymusem i przemocą, jest tego przeciwnością.

Gdyby Jezus ukazał się każdemu, czy nie przymusiłby go w pewnym sensie swoją potęgą? Czy rozpoznalibyśmy go takim Mesjaszem, jakim jest naprawdę? Owszem, ukazał się swoim uczniom, ale oni poszli za nim już wtedy, gdy był tylko wędrownym kaznodzieją, przeciwko któremu zwrócili się od samego początku możni tego świta. Nie był ponadnaturalnym bytem, który przechodzi przez zamknięte drzwi.

My, odbiorcy ewangelicznej opowieści, zmieniamy niejako naszą identyfikację. Raz jesteśmy tym światem, który nie widział, a ma uwierzyć, a raz jesteśmy uczniami, którzy wierzą i mają iść do tego świata (ale czy idą?). Jesteśmy w istocie ciągle i tym, i tym. Świadectwo, które mamy dawać, to ludzka obecność – taka, jaką pokazał nam w swoim życiu Chrystus. Mamy być dla siebie i dzielić się ze sobą – naszym doświadczeniem, naszym chlebem i winem – żebyśmy mogli poznać Chrystusa takim, jakim jest naprawdę: Mesjaszem, który nie stosuje przemocy, do niczego nie zmusza, którego łaska jest przeciwieństwem rozkazu. Dopiero  kiedy razem przejdziemy tę drogę tu na ziemi, raz jako świat, raz jako uczniowie, będziemy gotowi ujrzeć Jezusa w Jego chwalebnym ciele i będziemy gotowi przyjąć nasze własne chwalebne ciało, nie bojąc się o to, że nie zrozumiemy, kim Bóg jest i chce być naprawdę.

]]>
/?feed=rss2&p=7969 0
Świętować Wielkanoc to wariactwo! /?p=7958 /?p=7958#comments Mon, 21 Apr 2014 10:57:35 +0000 /?p=7958 Continue reading ]]> Fragment rozważania, które wygłosiłem w ubiegłą sobotę na wieczornym nabożeństwie paschalnym mojej wspólnoty ekumenicznej, Kritische Gemeente IJmond. Hasłem przewodnim nabożeństwa było “Żyć jak nigdy dotąd”.

Trudną prawdą o tradycji judeochrześcijańskiej jest, że narusza ona wszystko, co postrzegamy jako godne zaufania, racjonalne, normalne. Ona jest abnormalna! Faraonowie10265597_685589688167792_4764716156748951771_o tego świata nie pozwalają, by tak łatwo odbierano im niewolników (pomyślmy choćby o Putinie!). Biedni kaznodzieje wędrowni, jak Jezus, zazwyczaj nie zmieniają biegu historii. Trafiają raczej na jej śmietnik i popadają w zapomnienie. Taki jest ten świat, zaś każdy, kto postrzega go w inny sposób, nie wyrósł jeszcze, jak widać, z krótkich spodenek. I nie myślmy, że coś sobie ułatwimy, zmieniając nazbyt dosłowne podejście do opowieści paschalnych na bardziej metaforyczne czy „uduchowione”. Myśl, że Jezus żyje w oraz przez swoich uczniów i naśladowców, jest właściwie równie problematyczna jak wizja otwartego, pustego grobu. Jedynie wydaje się nieco mniej szokująca, nieco łatwiejsza do pojęcia…

Jednak Wielkanoc to właśnie niespójność. To przełom, to eksodus z takiego świata, jakim on jest, ze świata dorosłych, w którym bez przerwy szacuje się prawdopodobieństwo wydarzeń i stara właściwie ocenić skutki swoich działań. Wielkanoc jest wezwaniem do budowania na najmniej prawdopodobnym, najmniej zaufanym, najsłabszym fundamencie. Fundamencie, którego nie da się inaczej opisać aniżeli za pomocą wypowiedzi, będących z logicznego punktu widzenia czystą niedorzecznością. Świetnie wyraził to starożytny teolog Tertulian słynnymi słowami „wierzę, bo to niedorzeczność”. Wielkanoc oznacza wyjście. Wyjście z rzeczywistości, którą da się przewidzieć. Z rzeczywistości, którą można dowolnie kształtować, jeżeli dysponuje się wystarczającą władzą. Świętować Wielkanoc to wariactwo. To żyć wizjami, o których wiemy, że się nie spełniają. Wyruszyć w drogę, wiedząc, że nie osiągniemy celu. Rzucać wyzwanie systemom, które mogą nas z łatwością zmiażdżyć. A w końcu rzucić w twarz śmierci: „co prawda nie mam bladego pojęcia, co to znaczy, ale i tak jestem przekonany, że ŻYCIE JEST SILNIEJSZE NIŻ TY!” Chcemy żyć „jak nigdy dotąd”? W takim razie jest to jedyna droga. Tak bowiem jeszcze nigdy nie żyliśmy, tak jeszcze nigdy nie żyłem. Ostatecznie bowiem uwierzyłem we wszystkie te historie, za pomocą których usiłowano wyjaśnić mi, co to znaczy być dorosłym, i zacząłem ostrożnie podporządkowywać się panującym w nich prawom. Jedynie to, co wydawało się możliwe, było możliwe. To oczywiście samosprawdzająca się przepowiednia, jeżeli z góry lekceważymy to, co wydaje się niemożliwe. Wielkanoc jednak zdaje się mówić: „dlaczego nie wypróbować tego, co niemożliwe, skoro to, co możliwe, i tak nie działa?”. Pamiętacie jeszcze: „Pozwólmy rządzić wyobraźni”?* A właściwie jeszcze gorzej: to, czego nie potrafimy sobie nawet wyobrazić, powinno nami kierować  – “biała plama”**, “babska gadanina” Marii Magdaleny… Obdarzeni wolnością niewolnicy, którzy okazują się ludem wybranym, aby świadczyć, że Bóg nigdy nie stoi po stronie poganiaczy niewolników. Zmartwychwstały bezsilny wyrzutek społeczeństwa, którego, z największym możliwym nieposłuszeństwem, zaczęto nazywać Synem Bożym, aby pokazać, że tylko On jest Panem, a nie potężny cesarz w Rzymie…

*„Pozwólmy rządzić wyobraźni” było hasłem pierwszego naprawdę progresywnego rządu w historii powojennej Holandii, który w latach 1973-77, pod kierunkiem przywódcy socjaldemokracji Joopa den Uyla, stworzyli socjaldemokraci, radykałowie, postępowi demokraci i dwie partie konfesyjne – katolicka i protestancka.

**Określenie biała plama jest nawiązaniem do słów współczesnego teologa luterańskiego, Marcela Barnarda. W książce „Wat het oog heeft gezien” przybliża treść apostolskiego wyznania wiary, czerpiąc inspirację z arcydzieł światowego malarstwa. Rozdział poświęcony zmartwychwstaniu zainspirowany jest freskiem Giotta di Bondone Nori me tangere. Barnard pisze w nim: „Rzeczywista Pascha wymyka się postrzeganiu. Niczego nie widać. Nie da się więc również niczego sobie wyobrazić poza pustym miejscem, białą plamą. Zmartwychwstały u Giotta zmierza właśnie w tym kierunku”.

]]>
/?feed=rss2&p=7958 0
Swoboda na wspólnym gruncie, czyli kilka słów o Modlitewniku Powszechnym /?p=7936 /?p=7936#comments Fri, 28 Feb 2014 17:07:10 +0000 /?p=7936 Continue reading ]]> Kilka dni temu umieściłem na Facebooku ten zabawny rysunek, przedstawiający gromadę sympatycznych1948140_541112879337023_746276270_n jaskiniowców, którzy po upolowaniu mamuta zbierają się na modlitwę dziękczynną. Najwyraźniej są episkopalianami (co stanowi nieodparty dowód na starożytny charakter naszej tradycji ;)), ponieważ jeden z nich mówi: „Ryt błogosławieństwa na okoliczność zabicia mamuta znajdziecie na stronie 302 waszego Jaskinownika Powszechnego”. Nie ma co ukrywać, że mocno zdziwił mnie komentarz, który po jakimś czasie znalazłem pod tym rysunkiem:

widzę dosyć często u Ciebie memy odwołujące się do Episkopalnych wiecznie szukających czegoś w książce (nawet zapamiętałem przez te memy, że jest to “The Book of Common Prayer”). Tylko ja dalej nie wiem o co chodzi czy to ma być obrazowanie Epików jako ludzi mających wytyczne i instrukcje na każdą funkcję życiową i działanie ludzkie? o co cho?

Przede wszystkim ucieszyłem się z określenia „Epicy”. Czyżbyśmy się już dorobili własnej „ksywki” w języku polskim? Jeśli tak, to trudno nie uznać tego za swoisty dowód popularności. Jednak treść komentarza na moment odebrała mi mowę. Czy to możliwe, że ktoś naprawdę podejrzewa nas o bycie ludźmi, „mającymi wytyczne i instrukcje na każdą funkcję życiową i działanie ludzkie?”. Po chwili zastanowienia doszedłem jednak do wniosku, że właściwie nie ma się czemu dziwić. Szczególna relacja, która istnieje pomiędzy anglikanami i ich Modlitewnikiem może wywoływać nieporozumienia, zwłaszcza wśród ludzi, którzy dotąd nie zetknęli się z anglikańską duchowością. Dlatego postanowiłem, zamiast bezpłodnie dziwić się, skreślić na ten temat kilka słów.

Kościół bez właściwości?

W latach 1921-1942 austriacki pisarz awangardowy Robert Musil napisał powieść zatytułowaną „Człowiek bez właściwości”. Jej główny bohater, Ulrich, to człowiek nie posiadający wyraźnego oblicza, jasno sformułowanych cech osobniczych, a może raczej w dziwny sposób wobec nich obojętny. Niekiedy w podobny sposób opisuje się anglikanizm. W pewnym stopniu odpowiada to rzeczywistości. Mówiłem o tym w kazaniu wygłoszonym na rekolekcjach w Kiekrzu koło Poznania we wrześniu 2012 r., na których podjęliśmy decyzję o powstaniu Polskiej Wspólnoty Episkopalnej:

Jednym z celów, dla których spotkaliśmy się tutaj, jest poznanie tradycji anglikańskiej. Nie ma w tym zatem nic dziwnego, że jako prowadzący wczoraj i przedwczoraj wciąż na nowo konfrontowani byliśmy z pytaniem o „specyfikę” tej tradycji, o jej charakterystyczne cechy. W co wierzą anglikanie?  Jak się zapatrują na taką czy inną kwestię? Jak się modlą?  To wszystko składa się na jedno podstawowe pytanie: Czym właściwie jest anglikanizm? Krok za krokiem stawało się coraz jaśniejsze, że cechą szczególną anglikanizmu jest to, że… właściwie nigdy nie chciał mieć on żadnych szczególnych cech, że chciał być po prostu chrześcijaństwem – w jakimś sensie bezprzymiotnikowym, pozbawionym zbędnych dookreśleń.  Gdy zaś jakieś przymiotniki się pojawiły, to takie, które wskazują na niemożliwość umieszczenia nas w jakiejś gotowej szufladzie, którą znamy z historii Kościoła. Mówiliśmy na przykład o tym, że Kościoły anglikańskie są (zarazem) katolickie i reformowane. Katolickie, bo podkreślają ciągłość chrześcijańskiej tradycji od jej zarania, i reformowane, bo są świadome potrzeby krytycznego obchodzenia się z nią, czego wyrazem była nie tylko reformacja XVI w., ale także wiele innych, późniejszych reform i przemian. Jeśli spełniliśmy swoje zadanie właściwie, w toku tych rozmów powinno było okazać się jeszcze coś innego – że zdaniem anglikanów na pytanie o to, czym jest chrześcijaństwo, często nie da się odpowiedzieć inaczej aniżeli następnym pytaniem, które potem zrodzi kolejne pytanie, itd., itd…

Poszukiwacze „twardych tożsamości”, oczekujący od Kościoła odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania, bez wątpienia rozczarują się w kontakcie z anglikańskim sposobem bycia chrześcijaninem. Na tle innych wspólnot reformacyjnych anglikanizm wyróżnia się brakiem własnej konfesji, porównywalnej z Augsburskim Wyznaniem Wiary czy Konfesją Helwecką, oraz katechizmu takiego jak Mały i Duży Katechizm Marcina Lutra czy Katechizm Heidelberski. Dlatego jest nam często trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie o cechy szczególne naszego Kościoła. Jednak problem nie polega na tym, że ich nie ma! Wbrew pozorom, Kościoły anglikańskie jednak nie są „Kościołami bez właściwości”. Rzecz w tym, że nie znajdzie się ich w żadnym dokumencie doktrynalnym. Ich nośnikiem i wyrazicielem jest liturgia – sposób w jaki wspólnie modlimy się, „oddając cześć Bogu w pięknie świętości”. Anglikanizm można traktować jako ucieleśnienie starokościelnej zasady „lex orandi, lex credendi” (w parafrazie: „jak się modlisz, tak wierzysz”). Pod tym względem wykazuje on wiele cech wspólnych z prawosławiem. Równie często, jak słyszy się słowa „prawosławie to liturgia”, przytacza się sformułowanie Arcybiskupa Canterbury Michaela Ramseya (1904-1988), który stwierdził, że teologia anglikańska uprawiana jest „w rytm kościelnych dzwonów”. Dlatego właśnie naszą „księgą wyznaniową” nie jest konfesja ani katechizm, lecz modlitewnik.

„So far so good”, jak mawiają Anglicy, jednak w praktyce okazuje się, że anglikańskie przywiązanie do Modlitewnika budzi nieporozumienia.

Czy to naprawdę „modlitewnik”?

Może należałoby zacząć od samej nazwy. Z czym kojarzy nam się słowo „modlitewnik”?DSC_0664 Mam nieodparte wrażenie, że większość Polaków na jego dzwięk widzi przed sobą „książeczkę do nabożeństwa”, z której wystają mniej lub bardziej kiczowate „święte obrazki” i która spoczywa na półce tuż obok moherowego beretu babci. Od razu chciałbym zaznaczyć, że, pomimo obecnej w tych słowach ironii, naprawdę nie zamierzam nimi nikogo urazić. Chodzi mi jedynie o to, by jasno powiedzieć, że książka, którą nazywamy Modlitewnikiem Powszechnym, jest – mimo zbieżności nazw – czymś innym. Już na pierwszy rzut oka widać, że łączy ona ze sobą cechy brewiarza i mszału, ale zawiera też  szereg elementów, które wykraczają poza te określenia. Niekiedy wydaje mi się, że słuszniej byłoby o nim mówić jako o „niezbędniku anglikanina”, zawierającym minimum rzeczy, które należy zabrać ze sobą, wyruszając w „anglikańską drogę”. Pomimo jednak, że termin „modlitewnik” nie do końca pokrywa się z jej zawartością, fakt, że to minimum zostało ujęte w formę zbioru modlitw liturgicznych, a nie np. traktatu teologicznego, ma ogromne znaczenie. Wskazuje on bowiem na to, że, aczkolwiek doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, iż pomiędzy liturgią i doktryną ma miejsce sprzężenie zwrotne (to znaczy, że wpływają one na siebie nawzajem), z naszego punktu widzenia znaczenie podstawowe ma to, że modlitwa kształtuje doktrynę.

Nieporozumienia i problemy

Nie mniejsze zdziwienie aniżeli komentarz na Fecebooku, który dostarczył mi inspiracji do napisania tego tekstu, wywołała u mnie to, że ktoś niedawno zinterpretował ten fakt jako wyraz niedoceniania roli teologii w Kościele. Teologia jest dla tej osoby bardzo ważna i dlatego właśnie wyraziła ona swój dystans do słów, które zawarliśmy w naszym folderze informacyjnym:

Anglikanizm opiera swoją specyfikę raczej na liturgii aniżeli na rozważaniach teologicznych. Dlatego jedyna naprawdę  adekwatna  odpowiedź  na pytanie, czym on jest, brzmi:  przyjdź  na  nasze  nabożeństwo, aby oddać Bogu  cześć  i  chwałę  “w  pięknie  świętości”  (Ps. 28[29]). Zapraszamy!

Moje zdziwienie wynikało przede wszystkim z faktu, że sam również uważam się za człowieka, dla którego teologia jest bardzo ważna. Do tej pory w życiu spotykałem się raczej z zarzutem, że jestem „za bardzo teologiem”, aniżeli z podejrzeniem, iż chciałbym deprecjonować znaczenie refleksji teologicznej. Tradycja anglikańska, nawet jeżeli nie zrodziła zbyt wielu teologów tej miary, co teologiczni luminarze kontynentalnego protestantyzmu (bądźmy jednak szczerzy, również w Kościołach ewangelickich Lutrowie, Bohoefferowie czy Barthowie nie rodzą się na kamieniu!), także nie podważa znaczenia dobrej teologii dla Kościoła. W końcu nie bez powodu na konferencji Polskiej Wspólnoty Episkopalnej, która odbyła się w styczniu tego roku, poświęciliśmy tyle uwagi formacji naszych liderów, w tym również formacji teologicznej. Aczkolwiek trudno sprowadzać wszystko do poziomu wykształcenia, nie ma chyba wątpliwości, że nawet w niełatwych warunkach polskich, które nakładają na nas określone ograniczenia, PWE w żadnym razie nie chce być wspólnotą, w której “nie matura, lecz chęć szczera…”. Pomimo wszystkich trudności, czujemy się zobowiązani realizować to, o czym swego czasu pisał zwierzchnik Konwokacji Kościołów Episkopalnych w Europie, bp Pierre Whalon:

Inny aspekt anglikańskiej metody stanowi akcent na oświatę i naukę. Oczywiście, dzielimy to z innymi chrześcijanami: Kościół, który nie naucza, w ogóle nie jest Kościołem. Nasze szczególne podejście do tradycji wymaga jednak wspólnotowego namysłu, który naszym zdaniem musi opierać się na jak najszerszym dostępie do informacji.

Dla anglikanów było zawsze ważne, aby ten akcent na oświatę i naukę nie oznaczał jedynie kładzenia nacisku na teologię. To właśnie dlatego refleksja anglikańska sprawia często wrażenie mocno zakorzenionej w ogólnej refleksji humanistycznej, w literaturze, sztuce, poezji czy w naukach ścisłych. Jednak na pewno nie oznacza to niedoceniania roli teologii jako takiej. Co więc chcieliśmy wyrazić zdaniem, które wywołało wątpliwości czy nawet opór? Przede wszystkim to, że nie ma jednej anglikańskiej teologii. Istnieje ich bardzo wiele i od samego zarania były one uprawiane w możliwie szerokim kontekście ekumenicznym – w dialogu z przedstawicielami innych tradycji. I właśnie ta wielość sprawia, że żadna z nich nie może pełnić roli wyróżnika anglikanizmu. Jednakże wszystkich ich twórców, zwolenników i przeciwników łączyło i łączy jedno – wspólna tradycja liturgiczna.

W ubiegłym roku minęło osiem lat, od kiedy pełnię służbę pastorską w ekumenicznej wspólnocie bazowej Kritische Gemeente IJmond w Holandii. Historia ruchu bazowego jest nierozdzielnie związana z przemianami w liturgii. Można powiedzieć, upraszczając nieco sprawę, że jego pierwsi przedstawiciele byli szczególnie gorliwymi zwolennikami posoborowej reformy liturgicznej w Kościele rzymskokatolickim. W każdym razie swoboda podejścia do tradycyjnych form liturgicznych, w tym również możliwość ich daleko idącej rewizji a nawet całkowitego odrzucenia i zastąpienia przez nowe, stała się jednym z haseł wiodących ruchu bazowego. Możliwość odchodzenia od tradycyjnych form liturgicznych, nawet jeżeli w ich miejsce pojawia się po prostu pustka albo intuicyjne przywiązanie do form, które sama KGIJ wytworzyła na przestrzeni czterdziestu kilku lat samodzielnego istnienia, jest dla większości jej członków probierzem wolności w ogóle. Już ze sposobu, w jaki o tym pisze, możecie bez wątpienia wywnioskować, że takie podejście wywołuje u mnie wątpliwości. I rzeczywiście: spotkanie z ruchem bazowym stało się dla mnie tym impulsem, który pchnął mnie w kierunku tradycji anglikańskiej, charakteryzującej się innym podejściem do liturgii. “Innym”, to znaczy jakim, właściwie?

Ludzie, którzy postrzegają Kościół Episkopalny przede wszystkim jako wspólnotę liberalną, zapewniającą swoim członkom ogromną przestrzeń dla własnych poszukiwań duchowych, dziwią się pewnemu “rygoryzmowi liturgicznemu”, który napotykają w PWE. Nie można wykluczyć, że wychodzi tu na jaw jakiś rodzaj “neofickiej gorliwości”. Skoro już wybraliśmy anglikanizm, staramy się go uprawiać “jak należy” i być może nie zawsze w pełni wykorzystujemy wszystkie możliwości kreatywnego obchodzenia się z liturgią. Jest to w każdym razie coś, nad czym, jak sądzę, powinniśmy się zastanowić. Chociaż z drugiej strony nie ukrywam, że moim zdaniem najpierw powinno się wyrobić w sobie pewne nawyki, a potem dopiero – już świadomie – ewentualnie od nich odstępować. Tak czy inaczej nie ulega jednak wątpliwości, że anglikanizm rozumiany w taki sposób, jak rozumie go i praktykuje Polska Wspólnota Episkopalna, nie zadowala nie tylko poszukiwaczy “jasnych odpowiedzi i niepodważalnych prawd”. Również ludziom, którzy liturgiczną “grę” traktują przede wszystkim jako zestaw krępujących reguł i nagromadzenie nudnych, bezdusznych formuł, nie jest łatwo się wśród nas odnaleźć, chyba że są gotowi zrewidować to spojrzenie.

To powiedziawszy, chciałbym jednak jednocześnie podkreślić, że zależy nam na tym, abybookofcommonprayer liturgia pozostała, zgodnie z pierwotnym znaczeniem słowa, dziełem człowieka, którego nie otacza żadne tabu. Jeżeli o mnie chodzi, potraktujcie te słowa jako zachętę do zwrócenia mnie samemu i innym liturgom we Wspólnocie uwagi w momencie, kiedy odnieślibyście wrażenie, iż o tym zapominamy. Nie zmienia to jednak faktu, że episkopalianie na pewno nie staną się zwolennikami zastąpienia tradycyjnych form liturgicznych przez improwizowaną modlitwę i wynika to nie z rygoryzmu, lecz z tego wszystkiego, co napisałem powyżej o znaczeniu liturgii jako nośnika i zwornika tradycji anglikańskiej. Luteraninowi czy ewangelikowi reformowanemu, nawet jeżeli czuje się on do pewnego stopnia związany agendami liturgicznymi swego Kościoła, jest łatwiej odstępować od nich, ponieważ zawsze może powiedzieć, że w tym, co robi, w żaden sposób nie narusza treści ksiąg wyznaniowych. Również rzymskokatolik może sobie pozwolić (inna rzecz, czy powinien) na sporą dozę liturgicznej “radosnej twórczości” tak długo, jak długo nie przeciwstawia się dogmatom swojego Kościoła. Anglikanie nie mają jednak ani pism konfesyjnych ani żadnych WŁASNYCH dogmatów (jedynie z przekonaniem składają swój podpis pod nauczaniem Kościoła pierwszych wieków). Mają jedynie swój “niezbędnik”. Kluczem do zrozumienia znaczenia Modlitewnika Powszechnego w tradycji anglikańskiej jest chyba właśnie to, że ów Modlitewnik jest o wiele więcej aniżeli tylko modlitewnikiem. Być może warto, abyśmy się nad tym wspólnie zastanowili w gronie osób tłumaczących The Book of Common Prayer na język polski. Czy nie należałoby szukać innego słowa na wyrażenie zawartości i znaczenia tej księgi?

Skoro zaś zajęliśmy się już tytułem, warto również zwrócić uwagę na inny jego element. The Book of Common Prayer to dosłownie “Księga Modlitw Powszechnych [albo Wspólnych]”. To, co stara się ona normować, dotyczy więc oficjalnego życia liturgicznego WSPÓLNOTY. Oczywiście Modlitewnika można także używać indywidualnie i jest to dobry anglikański zwyczaj. Nie bez powodu biskup Pierre Whalon scharakteryzował swego czasu anglikanina jako osobę, która modli się z BCP. Z drugiej strony należy zawsze pamiętać, że Kościół Episkopalny nie dyktuje nikomu tego, w jaki sposób ma wyglądać jego indywidualne życie modlitewne. Próbuje jedynie ujednolicić formy modlitwy wspólnotowej. W odniesieniu do tego, jaką modlitwą na przykład każdy z nas rozpoczyna czy kończy dzień, panuje całkowita swoboda i żadna instancja kościelna nigdy nie będzie starała się tej swobody ograniczać.

Skoro padło już słowo “swoboda”, chciałbym poświęcić chwilę uwagi jeszcze jednemu jej aspektowi. Czytając Modlitewnik Powszechny, a zwłaszcza używając go zgodnie z przeznaczeniem, bez trudu zauważymy, że zawarte w nim tzw. “rubryki”, które pełnią rolę podobną do didaskaliów w sztuce teatralnej, informując o tym, w jaki sposób mamy prowadzić liturgię, bardzo często noszą charakter propozycji a nie przepisów. Również niemała cześć zawartych w nim modlitw ma charakter fakultatywny. Tak więc także liturg, który trzyma się rubryk, wciąż dysponuje bardzo dużą przestrzenią, w ramach której może dokonywać własnych wyborów liturgicznych. W polskich warunkach wciąż jeszcze jest to niewystarczająco widoczne, ponieważ tłumaczenie dopiero trwa i wiele opcji liturgiczno-modlitewnych nie jest jeszcze dostępnych w naszym języku. Mamy nadzieję, że gdy wreszcie powstanie polska wersja BCP, stanie się również jaśniejsze, na jak wiele sposobów można kształtować życie liturgiczne polskiego episkopalianizmu, nie wykraczając przy tym poza – naprawdę bardzo szerokie – granice wytyczane przez Modlitewnik.

A czy przyjdzie kiedyś moment na stworzenie polskiego Modlitewnika, który nie byłby tłumaczeniem? Na styczniowej konferencji biskup Pierre zakreślił szeroką perspektywę rozwoju Polskiej Wspólnoty Episkopalnej. Jej działania miałyby prowadzić ku stworzeniu autokefalicznego Kościoła Episkopalnego w Polsce. Taki Kościół mógłby oczywiście podjąć trud stworzenia własnej księgi modlitw.

Nie ma jednego Modlitewnika

Ten ostatni wątek naprowadza mnie na trop czegoś, od czego być może powinienem był zacząć. Chodzi o to, że mówienie o jednym Modlitewniku jest właściwie równie mylne, jak, wciąż pokutujące niestety, mówienie o jednym Kościele anglikańskim. Podobnie jak nie istnieje jeden Kościół, lecz wspólnota 38 lokalnych Kościołów anglikańskich, tak istnieje cała szeroko rozgałęziona rodzina Modlitewników. Wszystkie one mają wspólnego przodka w Modlitewniku Powszechnym Arcybiskupa Thomasa Cranmera z 1549 r. Następnie Modlitewnik przechodził wiele zmian, które doprowadziły w końcu do powstania wersji z 1662 r., po dziś dzień obowiązującej oficjalnie w Kościele Anglii. Zimages czasem pojawiły się lokalne odmiany BCP, które dały początek kolejnym gałęziom modlitewnikowej rodziny. Amerykański Modlitewnik Powszechny z 1979 r., którego używamy w tłumaczeniu na język polski w Polskiej Wspólnocie Episkopalnej, wywodzi się od pierwszego Modlitewnika używanego w Kościele Episkopalnym, który powstał w 1790 r. Opierał się on na angielskim wydaniu z 1662 r. oraz na szkockiej liturgii z 1764 r. Z biegiem czasu miało miejsce kilka kolejnych rewizji tekstu, które doprowadziły w końcu do powstania wersji z 1979 r. Dodać należy, że w anglikanizmie panuje zasada, iż raz zatwierdzony tekst liturgiczny może być odtąd używany zawsze, nawet wtedy, gdy pojawi się nowa liturgia. Anglikanie nie potrzebują więc specjalnych indultów na odprawianie nabożeństw przy użyciu dawnych formularzy liturgicznych, jak dzieje się to w Kościele rzymskokatolickim. I tak np. w parafii Kościoła Anglii w pobliskiej Hadze w każdą pierwszą niedzielę miesiąca odprawiana jest liturgia wg Modlitewnika z 1662 r., na której staramy się bywać kiedy to tylko możliwe. Ciekawą cechę tej liturgii stanowi obecny w niej “polski akcent”. Na kształt Modlitewnika wpłynął bowiem również polski reformator religijny, Jan Łaski (1499-1560). To jemu anglikańska liturgia zawdzięcza obecność dziesięciorga przykazań, które, zamiennie z podwójnym przykazaniem miłości, stanowią podsumowanie Zakonu, służące “badaniu sumień”, które ma prowadzić do uznania własnej grzeszności przed Bogiem i potrzeby łaski i miłosierdzia.

Pierwotnie planowane kilka słów okazało się ostatecznie jednym z dłuższych postów na naszym blogu. Tak to bywa, kiedy człowiek od dłuższego czasu nosi się z zamiarem czegoś. Dziękując wszystkim, którzy mnie do tego zainspirowali, mam jednocześnie nadzieję, że z kolei moje słowa stanowić będą inspirację do refleksji i dyskusji.

]]>
/?feed=rss2&p=7936 0
“Chrześcijanin nie powinien mieć wątpliwości”, czyli “Tam gdzie książki palą…” /?p=7915 /?p=7915#comments Fri, 10 Jan 2014 23:05:36 +0000 /?p=7915 Continue reading ]]> … niebawem i ludzi palić będą”. Te słynne słowa wyszły spod pióra wielkiego niemieckiego poety Heinricha Heinego. Wypowiada je jeden z bohaterów jego sztuki “Almansor” w odniesieniu do spalenia Koranu przez hiszpańską Świętą Inkwizycję. Sztuka powstała w 1821 r. Zaledwie nieco ponad sto lat później naziści wydali na pastwę płomieni książki samego Heinego i rzeczywiście spełniło się jego proroctwo. Wkrótce potem zapłonęły piece krematoriów w obozach zagłady…

Zdajemy sobie sprawę, że z takimi skojarzeniami należy bardzo uważać. Nazbyt łatwe nawiązania zarówno do terroru Inkwizycji, jak i do – skądinąd zupełnie z nim nieporównywalnych – zbrodni nazizmu może prowadzić do trywializacji zła i spowodować, że z czasem utracimy wszelki zmysł proporcji. A jednak przyznajemy, że trudno jest namTerlikowski-siekiera-Slajder się im oprzeć, gdy widzimy p. redaktora Tomasza Terlikowskiego najpierw rąbiącego na kawałki książkę “Tarot Apokalipsy” Światosława Nowickiego i Magdaleny Walulik, a potem wrzucającego ją, wraz z dołączonymi do niej kartami Tarota, do pieca.

Co się właściwie wydarzyło? Światek – filozof, znany heglista, ezoteryk, astrolog i, do czego się chętnie przyznajemy, nasz znajomy – przesłał egzemplarz swojej książki do siedziby portalu fronda.pl, czym wywołał tam pokaźną konsternację. “Frondyści” udali się po poradę do br. Marcina Radomskiego OFMCap. Jego reakcji, tak jak przedstawiono ją na portalu, trudno nie uznać za wstrząsającą. Jej pierwsze słowa brzmiały: “Chrześcijanin nie powinien mieć wątpliwości, karty Tarota jako przedmiot związany z kultem zła mogą i powinny zostać spalone”. Jak skomentować taką wypowiedź?

Zacznijmy może od Tarota. Jego kariery w kulturze europejskiej trudno nie uznać za co najmniej osobliwą. Katolicki teolog, kardynał Hans Urs von Balthasar, pisze:

Pochodzenie Tarota jest niejasne, podobnie jak pochodzenie jego symboliki (…). Próby wywodzenia ich z mądrości Egiptu czy Chaldei pozostają fantazją, podczas gdy wiarygodne jest wyjaśnienie ich zastosowania i rozprzestrzenienia przez odniesienie do wędrownych Romów. Najstarsze zachowane karty pochodzą z XIV w. Zbieżności pomiędzy symbolami Tarota i kabałą, astrologią oraz alfabetem hebrajskim powstały stosunkowo późno, pod koniec XVIII w. – jak się uważa najpierw za sprawą francuskiego archeologa hrabiego de Gebelin (1728-1784).
Źródło: Tomberg V., “Meditations on the Tarot: A Journey into Christian Hermeticism”, tłum. Powell R., New York 2002, str. 662

Jak widać, kardynał Świętego Kościoła Rzymskiego i jeden z najwybitniejszych teologów rzymskokatolickich minionego stulecia żywił w odniesieniu do Tarota całkiem sporo wątpliwości. Co więcej, w tym samym tekście, który stanowi posłowie do książki “Meditations on the Tarot” Walentyna Tomberga (przetłumaczyliśmy z niej swego czasu ten tekst), von Balthasar podkreśla, że wielokrotnie czyniono próby przystosowania Tarota do tradycji katolickiej. Bez wątpienia jedną z najważniejszych i najbardziej oryginalnych takich prób jest sama książka Tomberga. Przytoczmy kilka wypowiedzi na jej temat. Opat Basil Penington OCSO pisze: “Bez wątpienia jest to najbardziej wyjątkowe dzieło, które kiedykolwiek czytałem. Posiada niesamowitą duchową głębię i wejrzenie”. Inny trapista, opat Thomas Keating, nazwał ją “najwspanialszym dotychczasowym wkładem w ponowne odkrycie i odnowienie chrześcijańskiej tradycji kontemplatywnej Ojców Kościoła i wieków średnich”. Bodaj najbardziej wymowny był w swojej ocenie słynny benedyktyn, o. Bede Griffiths, który nazwał “Medytację” “ostatnim słowem mądrości”. Wszystkie te opinie wypowiedziano, przypomnijmy raz jeszcze, na temat książki, która właśnie na podstawie symboliki kart Tarota podejmuje krok za krokiem podstawowe wątki chrześcijańskiej wiary i duchowości. Czy trzeba lepszego dowodu na to, że br. Radomski, wiążąc Tarot jedynie z kultem zła, po prostu nie wie, o czym mówi?

Jednak problem jest szerszy aniżeli tylko odniesienie chrześcijan do Tarota i, szerzej, do tradycji ezoterycznej. Nami wstrząsa najbardziej stwierdzenie brata Radomskiego, że chrześcijanin nie powinien mieć wątpliwości. Chciałoby się zapytać, czym jest dla niego chrześcijaństwo. Czy wciąż jeszcze wiarą, czy raczej skrajnie zdogmatyzowaną ideologią? I tu trudno oprzeć się kolejnemu skojarzeniu – z niedawnym listem polskich biskupów w sprawie “gender”. Również w nim religia przybiera postać ideologii zwalczającej inne ideologie. Osobiście wydaje nam się, że nie jest sensowne podejmowanie polemiki z takimi poglądami. Natomiast bez wątpienia trzeba przeciwstawić im inną wizję. Opisując znaczenie terminu “comprehensiveness”, Urban T. Holmes III pisze w książce “What is Anglicanism” o “priorytecie dialektycznego poszukiwania nad precyzją i natychmiastowym rozstrzyganiem”. Holmes opowiada się za “poczuciem wspólnoty myśli w przeciwieństwie do zajmowania dookreślonego, definitywnego stanowiska”. W taki sposób opisujemy naszą wiarę i my. Chyba nie tylko dlatego, że jesteśmy anglikanami, aczkolwiek bez wątpienia właśnie w anglikanizmie znaleźliśmy miejsce na jej przeżywanie i dzielenie się nią z ludźmi o podobnym podejściu, chociaż często o skrajnie różnych od naszych poglądach. Wątpliwości są nieodłączną częścią tak pojmowanej wiary. To właśnie one chronią przed zajmowaniem definitywnych stanowisk, dzięki czemu zawsze jest jasne, że to nie do nas należy ostatnie słowo.

Widok Tomasza Terlikowskiego, którego znamy przecież także jako tłumacza świetnych książek rosyjskich myślicieli religijnych, autora wnikliwych tekstów w magazynie “Semper Reformanda”, bystrego obserwatora i komentatora rzeczywistości, w roli domorosłego inkwizytora jest nie tylko skrajnie przykry i napawający wstydem, gdy uświadomić sobie, że w oczach niejednego widza reprezentuje on postawę charakterystyczną dla chrześcijanina. Ten smutny i przerażający film uświadamia nam po raz kolejny, że w Kościele naprawdę dzieje się coś złego, że niektórzy pogrążeni w lęku przed światem, coraz mniej zdolni do podjęcia z nim dialogu, chrześcijanie są na najlepszej drodze do przekreślenia najwspanialszych kulturotwórczych tradycji chrześcijaństwa i zastąpienia ich przez agresywne sekciarstwo.

Oczywiście ten gest nosi również wiele cech najzwyklejszej kabotyńskiej błazenady obliczonej na krótkotrwały efekt zwarcia szeregów w walce ze wszystkimi możliwymi niebezpieczeństwami: od sekularyzacji przez gender i homoseksualizm aż po “lewactwo” i ezoterykę. Uświadomienie sobie tego napawa nadzieją – przede wszystkim na to, że tym razem przepowiednia Heinricha Heinego się nie sprawdzi. Chłopcy z “Frondy” chyba jednak nie nadają się na prawdziwych pachołków inkwizycji. Co będzie jednak, jeżeli zainspirowani ich przykładem, sztandar walki przejmą ludzie bardziej zdecydowani i pozbawieni skrupułów? W historii świata bywało już niejednokrotnie tak, że to, co zaczynało się od pozornie niewinnej błazenady, kończyło się tragedią…

* Z jego własnego komentarza na Facebooku dowiedzieliśmy się, że – wbrew sugestii – to nie Światosław Florian Nowicki wysłał do Frondy swoją książkę. Oczywiście słowa “obdarował nas”, których użyła “Fronda”, można rozumieć szerzej -” napisał”, “wydał” – jednak sugestia jest oczywiście jasna.

]]>
/?feed=rss2&p=7915 0
Epifania /?p=7899 /?p=7899#comments Sat, 04 Jan 2014 14:52:59 +0000 /?p=7899 Continue reading ]]> Za dwa dni przypada Święto Epifanii (ἐπιφάνεια, “objawienie”, “pojawienie się”), kończące dwunastodniowe obchody Świąt Bożego Narodzenia. W polskiej tradycji nazywa się je zazwyczaj Świętem Trzech Króli. Zmarły w ubiegłym roku holenderski duchowny, pisarz i publicysta Johan M. Pameijer pisał w swojej książce ‘De Mythe van Christus. De Zevenvoudige Weg van Kribbe naar Kruis’:

W tamtych czasach rzeczywiście żywiono przeświadczenie, że gwiazdy zapowiedzą narodziny oczekiwanego króla świata. Jakmythe żywe było to oczekiwanie pokazuje fragment tekstu rzymskiego poety Wergiliusza, który pisał już ok. 40 r. p.Ch.: „Cnotliwa Diano, bądź życzliwa względem narodzin chłopięcia, wraz z którymi zakończy się nareszcie wiek żelazny i nastanie wszędzie na ziemi wiek złoty. Twój brat Apollo udał się już na spoczynek. Boskie życie otrzyma chłopięcie i ujrzy herosów w towarzystwie bogów, by stać się samemu królem pokoju w imperium założonym przez swego potężnego ojca. Jednak najpierw, o chłopcze, ziemia uczci cię drobnymi upominkami, o które nie musiał zabiegać rolnik: gałązkami bluszczu, kwiatami lotosu, mirrą i akantem w świątecznej obfitości”.
Jak widać przybycie na ziemię boskiego króla było zapisane w kolektywnej podświadomości ludzkości. Kiedyś musiał się przecież objawić ten, który dokona przemiany, który przemieni chaos w harmonię. Zwolennicy Zaratustry oczekiwali Saoshyanta, hindusi Kalki-Awatara, buddyści Maitreyi-Buddy, a Żydzi Mesjasza. Nawet w naszych czasach nie zniknęła jeszcze nadzieja na powtórne przyjście Chrystusa. Patrzono w niebo, oczekując znaku – koncentracji boskiego światła.
Nauka dała się temu sprowadzić na manowce, poszukując historycznego znaku sądziła, że znalazła go w koniunkcji planet Jowisza i Saturna, która miała miejsce kilka lat przed rozpoczęciem naszej ery.  Mniej-więcej w tym czasie zbliżenie tych dwóch wzajemnie wzmacniających się planet miało wywołać wrażenie gwiazdy o nadzwyczajnej wielkości i sile promieniowania.
Nie zwraca się przy tym uwagi na warstwę symboliczną opowieści. Gwiazda jest metaforą. Jako przedstawienie boskiego światła, które musi zaświecić w sercu ludzkości, zapowiada narodziny archetypicznego Zbawiciela. Ma przynieść ludziom mądrość, której potrzebują, aby dostrzec, że znaleźli się w szponach głupoty. Dlatego legenda opowiada o gwieździe, która niczym błyskawica uderza w ziemię i przeradza się tam w Dziecię.
Opowieść jest przepełniona symbolicznymi wskazówkami. Jest trzech Mędrców i przynoszą oni ze sobą trzy prezenty: złoto, kadzidło i mirrę. Co noworodkowi po złocie, kadzidle i mirze? To pytanie możemy sobie oczywiście postawić. Wydaje się, że są to niecelowe upominki dla biednych podróżników, dla których, według kolegi Mateusza, Ewangelisty Łukasza, nie było nawet miejsca w gospodzie. Jednak w świetle tej archetypicznej opowieści odsłaniają one wspaniałe perspektywy. We wszystkich wymiarach wskazują na coś więcej aniżeli na to pojedyncze dziecko, które również jest symbolicznym znakiem. W swej cichej skromności reprezentuje ono całą pogrążoną we śnie ludzkość, która musi zostać zbudzona.
Te osobliwe prezenty: złoto, kadzidło i mirra, są darami, które otrzymuje każdy człowiek, gdy pojawia się na ziemi. Złoto symbolizuje boskie pochodzenie, od którego się wywodzi i przyjmuje materialne ciało. Mirra wskazuje na cierpienie, które wiąże się z życiem na ziemi. Kadzidło symbolizuje wybawienie przez oddanie się bóstwu. Te trzy upominki obejmują więc ziemskie narodziny, życie na ziemi i powrót do Boga. Liczba Mędrców również całkowicie pasuje do tej tradycji. W prawie wszystkich znanych religiach Bóg objawia się w postaci trzech zasad. Liczne przykłady z Pisma Świętego podkreślają głębokie znaczenie liczby trzy. Życiowa droga Jezusa wiedzie od trzech królów do trzech krzyży na Golgocie.
Źródło: Johan M. Pameijer, “De Mythe van Christus. De Zevenvoudige Weg van Kribbe naar Kruis”, Deventer 1998, str. 31-33.

Jednak wizyta tajemniczych trzech mędrców nie stanowi jedynej treści Święta Epifanii. Nie jest nawet treścią najbardziej pierwotna. W Catholic Encyclopedia czytamy: „Bez wątpienia ze względu na niejasność terminu „Epifania”, obchodzono w tym święcie już bardzo wcześnie w historii bardzo różne przejawy Chrystusowej chwały i boskości, a szczególnie Chrzest, cud w Kanie Galilejskiej, narodziny i przybycie Magów”. Z kolei w Wikipedii można znaleźć następujący opis początków epifajnijnych obchodów i przypisywanych im znaczeń:

W pierwszych wiekach chrześcijaństwa święto to wyznaczało początek roku liturgicznego. We wczesnym chrześcijaństwie dzień ten obchodzony był na Wschodzie jako święto Bożego Narodzenia (w Apostolskim Kościele Ormiańskim jest tak do dzisiaj), a także wspomnienie pokłonu Mędrców, Chrztu Pańskiego i przemiany wody w wino w Kanie Galilejskiej. Było to święto Epifanii, objawienia się Boga całemu światu (Objawienie Pańskie).

W Kościele łacińskim święto to zaczęto obchodzić od końca IV w. jako święto niezależne od Bożego Narodzenia. Później wydzielono też święto Chrztu Pańskiego na niedzielę po 6 stycznia, a wspomnienie cudu w Kanie na drugą niedzielę zwykłą w roku C.

Dzień 6 stycznia stał się na zachodzie obecnym świętem „Trzech Króli”, które interpretuje się, jako objawienie się Boga ludom nieżydowskim, pogańskim, reprezentowanym przez Mędrców ze wschodu.

images

Relikwiarz Trzech Króli z katedry kolońskiej.

Według chrześcijan Objawienie Pańskie ma swoją symbolikę: jest pokłonem zarówno części świata pogan, jak i ludzi z różnych warstw społecznych oraz narodowych w ogóle (stąd dużo późniejsze przedstawienie Mędrców (Magów), jako trzech osób, z których jedna jest czarna, druga młoda, a trzecia stara, przed Bogiem Wcielonym. Wśród takiej rodziny ludzkiej narodził się Chrystus ze swą zbawczą misją, a ona w swych przedstawicielach przybyła z różnych stron, aby złożyć mu hołd. Dlatego w tradycji chrześcijańskiej jeden z magów jest czarnoskóry (od XIV w.). Uniwersalność zbawienia, ponad wszelkimi podziałami, zaakcentowana jest poprzez samą nazwę święta i jego wysoką rangę w Kościele powszechnym.
Źródło

Dlaczego zatem nawiązujemy w tej notce przede wszystkim, a nawet jedynie, do popularnej na Zachodzie (ale nawet tutaj nie stanowiącej jedynej treści Święta) opowieści o Trzech Królach/Mędrcach/Magach? Właśnie dlatego, że zainteresował nas jej wymiar uniwersalny. Bez wątpienia jeden z najbardziej kontrowersyjnych teologów episkopalnych ostatnich lat, bp John Shelby Spong, pisze:

Bóg nie jest chrześcijaninem, Bóg nie jest Żydem ani muzułmaninem, ani hinduistą, ani buddystą. Wszystko to są ludzkie systemy, które ludzie stworzyli, aby próbowały pomóc nam w drodze ku tajemnicy Boga. Uznaję wartość mojej tradycji, moja droga wiedzie przez nią, ale nie sądzę, aby moja tradycja określała Boga; myślę, że jedynie mnie ku Niemu kieruje.

Dla wielu takie słowa stanowią dowód niewierności wobec Chrystusa jako ‘drogi, prawdy i życia’ (J 14:6). Zapominają oni jednak przy tym, że Chrystus nie jest własnością chrześcijan ani chrześcijaństwa. Jego tajemnicy nie da się utożsamić z żadną religią ani zawrzeć w żadnym systemie doktrynalnym. I my uznajemy wartość naszej tradycji, jednak sprzeciwiamy się jej bałwochwalczej gloryfikacji, która w miejsce żywej rzeczywistości Chrystusa plasuje odnoszące się doń wypowiedzi dogmatyczne. Chrześcijaństwo wykształciło niezwykle misterny, pełen głębi, system klasycznych wypowiedzi chrystologicznych. Odnosimy się do niego bodaj z większym pietyzmem, aniżeli czyni to bp Spong. A jednak podpisujemy się również pod tymi słowami Jerzego Nowosielskiego:

Marzę, że Chrystologia wejdzie do każdego systemu religijnego. Chrystus właściwie jest poza religią… na tym polega pokłon Trzech Króli. Wydaje mi się, że jest to prorocza wizja przyjęcia Chrystusa przez religie Wschodu. Bo nie wyobrażam sobie tego na przykład, że hindusi nawrócą się na chrześcijaństwo. Raczej pozostając hindusami, poznają prawdziwą rolę Chrystusa, przyjmą Chrystusa do swojej świadomości religijnej. I na tym właśnie polega ów pokłon Magów. Hindusi przyjęli już częściowo Chrystusa jako bodhisattwę. Cała bowiem koncepcja bodhisattwy jest, moim zdaniem, reperkusją intuicji chrystologicznej. Z chwilą jednak, kiedy przyjmą Go absolutnie do swego systemu religijnego – będzie to prawdziwy ekumenizm.
Źródło: Podgórzec J., “Rozmowy z Jerzym Nowosielskim”, Kraków 2009, str. 144.

nowosielski-trzej-krolowie

Jerzy Nowosielski, Pokłon Magów w cerkwi grekokatolickiej w Lourdes

Na nieco inny, a jednak łączący się bezpośrednio z poprzednim, aspekt znaczeniowy opowieści o Trzech Królach zwrócił nam ostatnio uwagę ks. dr Sam Wells, do niedawna dziekan Kaplicy Uniwersytetu Duke’a w Północnej Karolinie, a obecnie rektor parafii St. Martin-in-the-Fields w Londynie oraz wykładowca etyki chrześcijańskiej w tamtejszym King’s College. W swojej książce ‘What Anglicans Believe. An Introduction’ powołuje się on na te opowieść jako ilustrację związku pomiędzy ludzką zdolnością ‘naturalnego’ poznania Boga i objawieniem.

Mędrcy ujrzeli gwiazdę na niebie: mamy tutaj do czynienia z językiem objawienia naturalnego. Odpowiedzieli na nie i wyruszyli w drogę do Jerozolimy. Zatem jest możliwe zostać pociągniętym ku Bogu bez Pisma. Mędrcy byli blisko prawdy o narodzinach Chrystusa – ale jednak się z nią rozminęli. Bez Pisma Świętego nie da się poznać serca Boga, spotkać wcielonego Jezusa. Gdy Mędrcy dotarli do Jerozolimy, uczeni w Piśmie zbadali je i stwierdzili, że Mesjasz ma się narodzić w Betlejem. Tutaj mamy do czynienia z momentem szczególnego objawienia. Mędrcy wyruszyli wówczas do Betlejem, aby znaleźć coś, czego objawienie naturalne nie było nigdy w stanie odsłonić: kruche niemowlę zrodzone w skromnych warunkach, a jednak ogłoszone Synem Bożym. Opowieść ukazuje więc dwa rodzaje objawienia, które, harmonijnie wyważone, prowadzą ludzi do spotkania twarzą w twarz z Bogiem. Oferuje to model dla chrześcijańskiego rozumienia innych form wiedzy, takich jak nauka, i innych form wiary, takich jak islam czy buddyzm. Lekcja, którą można wyciągnąć z historii o Mędrcach, głosi, iż powszechne objawienie może doprowadzić kogoś do „Jerozolimy”; jednak tylko szczególne objawienie może spowodować, że wykonamy tej niewielki, ale kluczowy krok w kierunku Betlejem.

Dla kogoś, kto ‘liznął’ choć trochę klasycznej refleksji chrześcijańskiej na ten temat, nie ma w takim podejściu niczego nowego. Co najmniej od czasów św. Tomasza z Akwinu chrześcijanie w taki właśnie sposób postrzegali ciągłość pomiędzy zdolnościami poznawczymi ludzkiego umysłu i objawieniem Bożym. Jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że współcześnie z jednej strony deklaruje się słowami wierność tej koncepcji (chyba że mamy do czynienia ze zwolennikiem szwajcarskiego teologa reformowanego Karola Bartha, który radykalnie negował możliwość wszelkiej ‘teologii naturalnej’), a jednocześnie na każdym kroku okazuje fundamentalna nieufność wobec ludzkiej aktywności poznawczej, jeśli odnosi się ona do sfery duchowej/religijnej, zwłaszcza gdy prowadzi to do stawiania trudnych pytań pod adresem kościelnej doktryny. Wygląda na to, że Kościoły odczuwają coraz bardziej dojmujący fundamentalny lęk przed utrata swojej pozycji monopolisty jako ‘kanału przekaźnikowego’ objawienia a zarazem kontrolera wszelkich ludzkich wypowiedzi odnoszących się do tej sfery. O ile na ogół godzą się na to, a nawet lubią podkreślać, że ludzki rozum i ludzkie doświadczenie są w stanie doprowadzić nas w pobliże Boga, używając metaforyki Wellsa „do Jerozolimy”, o tyle wydaje się, że chciałyby, abyśmy pozostawili tam nasz zmysł krytyczny i skłonność do zadawania pytań – również objawieniu zawartemu w Piśmie Świętym i Tradycji, i pozwolili się już dalej prowadzić „urzędowi nauczającemu”. Warto może przypomnieć w tym kontekście słowa abp. Michaela Ramseya, które niedawno przytaczaliśmy na blogu:

(…) tradycja anglikańska była wciąż na nowo gotowa, zachowując unikatowe znaczenie Chrystusa i Pisma Świętego, dostrzec działanie boskiego Logosu w całym świecie. Na przykład gdy ostatnie stulecie skonfrontowało wiarę w Boże objawienie z nowymi odkryciami w sferze świeckiej, jak na przykład krytyką historycznym czy biologią ewolucyjną, itd., nigdy nie twierdziła, że pochodziły one od złego. Nie, potrafiła stwierdzić, że wszystkie te rzeczy stanowią część działania boskiego Logosu w ludzkim umyśle, rozumie i sumieniu, i że możemy uczyć się od współczesnego świata, nawet tam, gdzie wydaje się on mało obiecujący, ponieważ boski Logos, który działa w świecie wokół nas, to ten sam Logos, który wcielił się w Chrystusa.

Tematyka relacji między religią a ludzką aktywnością poznawczą, która manifestuje się w m.in. badaniach naukowych, żywo interesowała również brata Pawła – ks. prof. K.M.P. Rudnickiego, zmarłego w listopadzie ubiegłego roku duszpasterza Polskiej Wspólnoty Episkopalnej, kapłana-mariawity i wybitnego naukowca. Niedługo ukaże się drukiem numer czasopisma ‘Praca nad Sobą’ poświęcony Pawłowi, a w nim tekst Łukasza dotyczący ‘goetheanizmu’ – stosowanej przez niego teorii poznawczej. Zachęcając do lektury całości, przytaczamy już teraz fragment tego tekstu:

DSC_0682

My w towarzystwie br. Pawła

‘(…), Rudnicki uznawał, że teologia polega na doświadczeniach świata duchowego. Gdyby oparta była jedynie na racjonalnym rozwijaniu tradycji, która stanowi sumę doświadczeń duchowych i komentarzy do nich, byłaby tak sucha i bezpłodna, jak nauka, gdyby straciła zdolność przeprowadzania nowych badań i dodawała jedynie przypisy do tego, co już opisano, zbadano, wykazano. Tak więc, na przykład, Rudnicki twierdzi, że dogmaty chrześcijańskie powinny stanowić przedmiot badań duchowych i że takie badania pozwoliły mu lepiej pojąć istotę tych dogmatów. Kwestionuje obiegową opinię, że nauka zajmuje się obiektywnymi faktami, zaś religia stanowi domenę opinii. Utrzymuje, że zdolność doświadczania światów duchowych jest rzadka, a konflikty opinii (których nie brak i w nauce) wynikają raczej z różnych filozofii, rozumowych ram, niż z różnych doświadczeń. Fakt, że wielu naukowców nie może przeniknąć świata duchowego wyjaśnia przez porównanie z rozmową osoby niezdolnej do widzenia kolorów i widzącej pełen zakres barw – nie jest możliwe wyjaśnienie osobie, która barw nie postrzega, czym są widziane kolory, ani nawet przekonanie jej, że istnieją. Różnica w wypadku postrzeżeń świata duchowego polega na tym, że ludzie nie widzący barw stanowią mniejszość, zaś niezdolni do postrzeżeń świata duchowego większość, oraz na tym, że zdolność postrzegania światów duchowych można nabyć, wyćwiczyć, a więc ostatecznie dostępna jest właściwie dla każdego. Odpowiadając na zarzut stawiany często „ezoteryce” – iż ta nie pozwala weryfikować doświadczeń, ponieważ polega na specjalnym przygotowaniu duchowym – wskazuje, że tylko dobrze wykształceni ludzie o odpowiednich zdolnościach intelektualnych są w stanie samodzielnie sprawdzać złożone teorie naukowe. Nawet mając oprzyrządowanie do przeprowadzania badań z zakresu, powiedzmy, mechaniki kwantowej nie można osiągnąć niczego, jeśli nie posiada się odpowiedniego przygotowania teoretycznego i zdolności umysłowych, pozwalających na syntezę i interpretację danych. W istocie ludzie zazwyczaj zakładają, że teorie naukowe są słuszne, często ufając nauce jako takiej czy kompetencji samych naukowców, a czasem ponieważ rozumieją metodologię swoich kolegów przez doświadczenie na własnym polu badawczym. Istnieje więc harmonia między nauką i religią, ponieważ zasada jest ta sama: zdobywanie wiedzy przez działanie oparte na skrupulatności i dobrej woli, przeprowadzaniu własnych badań i zaufaniu do wyników otrzymanych przez innych.’

W ten sposób rozmyślania nad znaczeniem święta, które dla wielu jest co najwyżej – równie bajkowym jak cała reszta – ukoronowaniem obchodów Bożego Narodzenia, zawiodły nas na obszary, których chyba nikt się nie spodziewał: wzajemnych relacji wiary i wiedzy, ludzkiego poznania i objawienia Bożego, różnych religii a także indywidualnego doświadczenia wiary, a nawet doświadczenia ezoterycznego. Bez wątpienia będzie co rozważać w ten weekend i w najbliższy poniedziałek…

]]>
/?feed=rss2&p=7899 0
Maria, zwiastowanie, Boskie narodziny /?p=7893 /?p=7893#comments Fri, 03 Jan 2014 21:41:30 +0000 /?p=7893 Continue reading ]]> Obchody Bożego Narodzenia zbliżają się powoli do końca – przynajmniej w zachodnim chrześcijaństwie, bowiem nasi współwyznawcy ze Wschodu mają je jeszcze przed sobą. Pomyśleliśmy, że poniższe rozważanie może być jakimś ich podsumowaniem dla tych pierwszych, zaś dla tych drugich rodzajem przygotowania czy przedsmaku. Jarek (chyba pora już powoli zaprzestać używania blogowego pseudonimu Pradusz) wygłosił je dwukrotnie: po raz pierwszy w wieczór wigilijny w Kritische Gemeente IJmond, a w cokolwiek zmienionej formie na drugi dzień w Parklaankerk w Driebergen. Wersja, którą przetłumaczyliśmy, stanowi połączenie obydwu kazań. Chcielibyśmy jednocześnie zwrócić waszą uwagę na kilka tekstów, które stanowiły inspirację dla tego rozważania. Są to: orędzia adwentowe i świąteczne Prymas Katharine Jefferts Schori, tekst metodystycznego teologa, ks. Jasona Byassee Co z Marią? oraz rozważania islamskiego mistyka Błogosławiona Dziewica albo o receptywności duszy. Najbardziej bezpośrednim źródłem inspiracji był jednak dwuwiersz siedemnastowiecznego mistycznego poety Anioła Ślązaka, najbardziej znany w przekładzie Adama Mickiewicza:

“Wierzysz, że się Bóg zrodził w betlejemskim żłobie,
Lecz biada ci, jeżeli nie zrodził się w tobie.”

Chętnie czytam pisma kobiece. Uważam, że poszerzają horyzonty. W każdym razie horyzonty faceta. Poza tym zazwyczaj po prostu miło się je czyta. Niekiedy jednak ogarnia mnie głęboki wstyd, gdy znajduje w nich np. takie zwierzenia młodej matki: „Dopóki byłam w ciąży, czułam się dostrzegana i kochana. Teraz, gdy moje dziecko przyszło już na świat,afb afl 63 maria boodschap350 uświadomiłam sobie, że bynajmniej nie chodziło o mnie. Byłam jedynie opakowaniem prezentu, na który wszyscy czekali. A co robi się z takim opakowaniem? W najlepszym wypadku odkłada do najgłębszej szuflady, bo może przydać się na następny raz”. To smutne, że wciąż jeszcze są kobiety, które spotyka coś takiego, również w naszym kraju – tak dumnym z postępów emancypacji. Jednak nie byłbym teologiem i kaznodzieją, gdyby obok tej niezbyt odkrywczej refleksji nie pojawiła się we mnie jeszcze inna. Czy właściwie nie robimy czegoś takiego wszyscy w okresie Bożego Narodzenia? W środowiskach katolickich i prawosławnych ma to na pewno miejsce na pewno w mniejszym stopniu, ale wśród protestantów jawi się jako coś oczywistego: „Nu zijt wellekome Jesu lieve Heer” („Bądź nam pozdrowiony Jezu drogi Panie” – tytuł najstarszej znanej holenderskiej kolędy; możecie wysłuchać jej np. tutaj). A Maria? Maria może znów rozpłynąć się w tle po „dobrze wykonanym zadaniu”. Typowe? Tak, rzeczywiście typowe dla społeczeństwa patriarchalnego. Podobno jednak mamy je już za sobą…

W hymnie, który wznosi po odwiedzinach u przyszłej matki Jana Chrzciciela (Magnificat), Maria śpiewa, że odtąd „błogosławioną zwać ją będą wszystkie pokolenia”; właśnie ją, nieznaną dziewczynę z Nazaretu, tak nieważną, jak tylko taka dziewczyna mogła być. To miało być nasze zadanie, aby o niej pamiętać w proteście przeciwko światu, w którym takie dziewczyny się nie liczą; na znak naszej nadziei, że możliwy jest inny świat, na znak naszego skromnego udziału w spełnieniu marzenia, którym dzieli się z nami w tym hymnie, marzenia o wywyższeniu uniżonych i nasyceniu głodujących. Marzenia, w którym również ona, nastoletnia matka, ma swoje własne miejsce – i to nie pierwsze lepsze…

Przypomnieliśmy dzisiaj opowieść, w której Maria słyszy od anioła, że znalazła łaskę w oczach Pana. Jednak w tym miejscu chce od razu zaprotestować przeciw wszystkim tym przekładom, w których osłabia się znaczenie greckiego słowa KECHARITOMENE. Nie oznacza ono, że Maria znajduje łaskę u Boga. To słowo występuje w Biblii tylko jeden jedyny raz i właściwie nie da się go przetłumaczyć inaczej aniżeli ŁASKI PEŁNA, całkowicie przepełniona łaską. Oczywiście można próbować znaleźć inne tłumaczenie dla słowa „łaska”. Można powiedzieć „dar”, „miłość”, „oczekiwanie”, „nadzieja”, „przyszłość”. Osobiście lubię przypominać w tym kontekście, że to sam Bóg jest swoim własnym darem. Maria jest pełna obecności żywego Boga. Jest jej nosicielką – w większym stopniu aniżeli najsłynniejsi prorocy, bardziej niż ktokolwiek inny w całej opowieści o ludzie wybranym i jego Bogu.

W nieco inny sposób wyraża to opowieść zaczerpnięta z jednej z tych Ewangelii, które nie znalazły miejsca w kanonie Nowego Testamentu, tzw. Proto-ewangelii według Jakuba.  Jej autor pisze, że młodziutka Miriam z Nazaretu była jedną z tych dziewczynek, które oddawano do świątyni. Pozostawały one tam do osiągnięcia wieku dojrzewania, były kształcone przez kapłanów i wykonywały najróżniejsze zadania. Jednym z najważniejszych z nich było tkanie i ozdabianie zasłony, która miała zawisnąć przed najświętszym miejscem świątyni, miejscem, gdzie obecny był sam Bóg – jako Szechina, boska obecność wśród ludzi; jako Chochma, boska mądrość, która w myśl Starego Testamentu wybudowała sobie pałac na ziemi. To właśnie tam miało miejsce spotkanie pomiędzy Bogiem i człowiekiem raz do roku w Święto Pojednania – Jom Kippur. Nigdzie Bóg nie był tak bliski, jak właśnie tam…

Istnieje również tradycja, która mówi, iż Maria, kiedy musiała opuścić świątynię zabrała ze sobą tę boską obecność, której zresztą zawsze postrzegano jako kobiecą (zarówno Szechina, jak i Chochma są rzeczownikami rodzaju żeńskiego), i sama stała się świątynią. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to dosyć abstrakcyjnie. Spróbujmy zatem wyrazić to innymi słowami. Gdy zdarza nam się mówić, że trudno nam już wierzyć w Boga, który zasiada gdzieś nad chmurami, gdy mówimy, że nie poszukujemy Go już tylko w tej jednej jedynej świątyni, jednej jedynej religii, ale że doświadczamy Jego/Jej obecności głęboko w nas samych, w naszej własnej istocie, wyrażamy coś, co zasadniczo jest już obecne w tej dawnej tradycji. Miejsce, w którym to, co boskie, spotyka to, co ludzkie, gdzie Bóg staje się dla nas prawdziwy i wiarygodny, znajduje się w człowieku i pośród ludzi. Jak wyraża to w jednej ze swoich starszych pieśni Huub Oosterhuis:

„Nie w grobowcu przeszłości,
nie w świątyni marzeń,
lecz pośród nas jest On,
tutaj w cieniu nadziei.
Tu w tym śmiertelnym istnieniu staje się wiarygodny,
stajemy się ludźmi Boga
– miłość na śmierć i życie”.

Stajemy się „ludźmi Boga”? Wydaje mi się, że właśnie o to pytanie chodzi w spotkaniu Marii z aniołem. To spotkanie odczytuję jako poetycki opis momentu, w którym zaczyna ona zdawać sobie sprawę z tego, że jest nosicielką „iskry Bożej”, żywego Słowa, pochodzącego ze źródła, którym jest sam Bóg żywy. Zostaje to ogłoszone w formie przekazu, który pochodzi z głębi jej własnej świadomości i z kolektywnej świadomości jej ludu, a być może również całej ludzkości. Ona jednak musi wypowiedzieć w tym momencie swoje TAK, musi potwierdzić ten przekaz. I potwierdza. Nie bez wątpliwości, nie bez dodatkowych pytań, nie jest bowiem uległą i posłuszną „panienką”. Prosi o wyjaśnienie, jak to możliwe. Jednak potem wypowiada swoje TAK i od tego „oto ja, służebnica Pańska” wszystko się zaczyna. Bóstwo spotyka człowieczeństwo. Słowo żywegotheotokos-the-inexhaustable-cup-julia-bridget-hayes Boga otrzymuje ludzkie ręce i nogi, a my stajemy się ludem Boga, który niczego bardziej nie pragnie aniżeli stać się człowiekiem, jak najbardziej ludzkim człowiekiem, kontynuując najlepszą tradycję wspaniałych opowieści Izraela o Bogu, który wyrusza w drogę ze swoim ludem, który opowiada się po stronie wdowy i sieroty, i czyni sprawiedliwość wobec tych, którzy pozbawieni są wszelkich praw. Dzieje się to tu w tym śmiertelnym istnieniu i wykracza poza nie ku przyszłości, której nikt z nas jeszcze nie widział, nikt z nas nie przypuszcza, która wykracza ponad wszelkie nasze oczekiwania, nasze sny i marzenia…

Zazwyczaj życzę wam w tym momencie błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia. Dzisiaj chciałbym sformułować to życzenie w nieco inny sposób. Życzę błogosławionego spełnienia zwiastowania Marii Panny. Życzę nam wszystkim, abyśmy słowa tego zwiastowania odnieśli do siebie samych i do ludzi wokół nas: „A oto poczniesz w żywocie i porodzisz syna, i nazwiesz imię jego Jezus. Ten będzie wielki, a Synem Najwyższego będzie nazwany”. Świętujmy narodziny, narodziny Boga z nami, Boga w nas, spójrzmy na siebie samych i na ludzi wokół nas jako na najdroższych, najbardziej wartościowych nosicieli boskiej tajemnicy tu na ziemi. Nosicieli nadziei, nosicieli przyszłości, najpiękniejsze prezenty świąteczne, które można sobie wymarzyć. Za chwilę, jak umówiliśmy się przed nabożeństwem z naszą dzisiejsza liturg, zapadnie cisza. Chciałbym jednak wypełnić tę ciszę słowami, które widzę w tym tygodniu codziennie, gdy tylko włączam swój komputer. Są to słowa Rudolfa Steinera, twórcy antropozofii. Nie są one łatwe. Zapewne będziecie musieli je przez jakiś czas „przeżuwać”, weźcie je więc proszę ze sobą:

„Czuję jakby odczarowano
duchowe dziecię w mej duszy;
w jasności mego serca
skierowane do świata święte słowo
wzbudza niebiański owoc nadziei,
który z radością wzrasta ku kosmicznym przestrzeniom
na Bożym gruncie mej własnej istoty”…

]]>
/?feed=rss2&p=7893 0
Apostolskie Wyznanie Wiary cz. 6: “Umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion” /?p=7886 /?p=7886#comments Fri, 03 Jan 2014 14:03:12 +0000 /?p=7886 Continue reading ]]> union-jack-stars-and-stripesWhile still celebrating the twelve days of Christmas, we translated another sermon from the series of reflections on the Apostole’s Creed, which makes us find ourselves in a completely different atmoshere. Fr. Mead from St. Thomas Church Fifth Avenue, NYC, shares his thoughts on the words “Suffered under Pontius Pilate, was Crucified, Dead, and Buried”, and we’re reminded of the legend that the manger and the cross of Golgotha were made from the same tree… The original text together with an audio recording can be found here

polishFlagPodczas gdy wciąż jeszcze trwają dwunastodniowe obchody Świąt Bożego Narodzenia, sięgamy po kolejny fragment rozważań nt. Apostolskiego Wyznania Wiary, który przenosi nas w zupełnie inną atmosferę. O. Mead z kościoła św. Tomasza w Nowym Jorku dzieli się w nim swoimi przemyśleniami nt. słów “umęczon pod Ponckim Piłatem,
ukrzyżowan, umarł i pogrzebion”, a nam przypomina się legenda, według której Betlejemski żłóbek i krzyż Golgoty zrobiono z tego samego drzewa… Tekst oryginalny oraz zapis audio kazania znajdują się tutaj.

W imię Boga Ojca, Boga Syna i Boga Ducha Świętego. Amen.

Jest to szóste kazanie w naszej serii o Składzie Apostolskim, który omawiamy zdanie po57758_ca_object_representations_media_952_large_81 zdaniu. Apostolskie Wyznanie Wiary, składane przy Chrzcie Świętym w zachodnim chrześcijaństwie, występuje w modlitwie porannej i wieczornej (jutrznia i evensong) według Modlitewnika Powszechnego. Jak zauważyliście, Credo koncentruje się wokół trzech osób Trójcy Świętej, przyjmując postać trzech części. Pierwsza odnosi się do Ojca, druga i najdłuższa do Syna, a trzecia do Ducha Świętego.

Warto w szczególny sposób odnotować to, jak długa i jak szczegółowa jest część druga poświęcona Bogu Synowi. Ma ona przypomnieć wiernym najważniejsze fakty ze Wcielenia Syna, Jego życia na ziemi w ludzkim ciele – pielgrzymki miłości, prowadzącej do ogołocenia samego siebie, którą Pan podjął dla nas i dla naszego zbawienia. Każde z tych wydarzeń jest kamieniem milowym na drodze Chrystusowej misji ratowania życia.

W ubiegłym tygodniu o. Austin, mówiąc o poczęciu Syna za sprawą Ducha Świętego i Jego narodzinach z Marii Panny, ukazał osobistą tożsamość Chrystusa. Syn, Słowo Ojca, zrodzony w wieczności, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego, przyjął naszą naturę w łonie Błogosławionej Dziewicy, z jej istoty, tak że w jednej osobie połączyły się dwie pełne i doskonałe Natury: boskość i człowieczeństwo, aby nigdy nie zostać rozłączone, przez co nasz Pan Jezus Chrystus jest doskonałym Bogiem i doskonałym Człowiekiem, podobnym do nas pod każdym względem z wyjątkiem grzechu.

Jednak to właśnie z powodu grzechu i jego skutków, a w szczególności śmierci, Bóg podjął swoją misję w Chrystusie. Tak więc w ubiegłym tygodniu zapoznaliśmy się z osobą Chrystusa, w tym tygodniu zaś zapoznajemy się z Jego dziełem. Po swoim chrzcie dokonanym przez Jana i swoim kuszeniu na pustyni przez diabła Jezus wędrował, nauczając i dokonując dzieła Królestwa Bożego. Wydaje się nieuniknione, że to nauczanie i dzieło doprowadzą Jezusa do śmiertelnego zderzenia z tym grzesznym i chorym światem.

To, że Skład Apostolski wspomina rzymskiego gubernatora, Poncjusza Piłata, nie tyle stanowi oskarżenie pod adresem jego osoby, co służy historycznemu datowaniu procesu, wyroku i egzekucji – ukrzyżowania Pana – co stanowiło przepisową karę dla wszystkich skazanych za naruszenie “rzymskiego pokoju” [pax romana]. Po próbach oskarżenia Jezusa o bluźnierstwo (czynienie się równym Bogu), złamanie Sabatu i o groźbę zburzenia (i odbudowania w trzy dni) Świątyni Jerozolimskiej, większości żydowskiej rady udało się przestraszyć Piłata perspektywą zamieszek, które miałby wywołać Jezus. Poniósłszy porażkę w swoich staraniach o uwolnienie Go, Piłat w końcu skazał Go na ukrzyżowanie, aby zachować (s-)pokój.

Ważne jest, aby zrozumieć, po której stronie spoczywa wina. Chociaż to prawda, że rada żydowska, której przewodzili arcykapłani, głosowała za potępieniem Jezusa, to jednak niektórzy członkowie tej samej rady byli odmiennego zdania i więcej niż kilku, jak się zdaje, stało się Jego uczniami i przyjęło chrzest. Jednocześnie jeden z dwunastu apostołów, Judasz Iskariot, wydał, a ich przywódca Piotr wyparł się Go, zaś większość innych uciekła w obliczu Jego aresztowania i procesu. Żydzi nie byli ani wówczas ani nigdy potem kolektywnie winni przelania krwi Chrystusowej, a sam Chrystus, o czym nie powinniśmy nigdy zapominać, pozostawał w takim stopniu, jak to tylko możliwe, Żydem. Przyszedł nie po to, aby zniszczyć, ale aby wypełnić starożytną wiarę. Antyżydowskie oszczerstwa są rzeczywiście jednym z ogromnych grzechów chrześcijaństwa. Jednak wbrew tym oszczerstwom zawsze było faktem, że Bóg przewidział śmierć Jezusa jako wynik grzechów całego świata: przeszłych, obecnych i przyszłych, i że grzesznicy w każdym czasie i na każdym miejscu, łącznie z pierwszymi uczniami i z nami samymi tu i teraz, są zamieszani w śmierć Jezusa. To fałszywe i tchórzliwe, aby za cierpienie i śmierć naszego Pana winić każdego oprócz siebie samego, osoby, którą widzimy w lustrze (bo twarz, którą widzimy w lustrze, jest jedną z twarzy otaczających krzyż, zamieszanym, w ten czy inny sposób, w Jego ukrzyżowanie).

Powinniśmy jednak zrozumieć, że bycie obwinionym prowadzi do Dobrej Nowiny. “Jego krew na nas i na dzieci nasze”, krzyczą tłumy do Piłata. “Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią”, mówi na to Jezus na krzyżu. A w świetle zmartwychwstania wszyscy prosimy o to, aby Chrystusowa krew była zlana na nas i na nasze dzieci, abyśmy mogli być oczyszczeni ze wszystkich naszych grzechów, umierając z Chrystusem, aby być z nim wzbudzeni z martwych. Rzeczywiście, niech krew Pańska spłynie na nas, abyśmy mogli dostąpić zbawienia; Jego krew przelana za odpuszczenie grzechów.

Jezus Chrystus, umęczony pod Poncjuszem Piłatem, został ukrzyżowany. I umarł. I pogrzebano Go. Z punktu widzenia Jego zmartwychwstania, Kościół dostrzega, że śmierć Jezusa nie wynikała z tego, że miał pecha, ani z jakiegoś straszliwego nieporozumienia. Według słów św. Piotra miała ona swoje miejsce w definitywnym planie Boga i przedwiedzy, wynikającej z Jego miłości. Jezus przewidywał i przyjął ją. To właśnie dlatego dzień śmierci Chrystusa nazywa się w wielu językach “dobrym piątkiem”. Jest to moment Jezusowego zwycięstwa. Św. Jan Ewangelista nazywa Go momentem uwielbienia. Colijn_de_Coter_(1504-1510),_De_Graflegging_(NK_2832)

Bóg nie umarł, gdy skonał Jezus. Syn został zamordowany w swojej doskonałej ludzkiej naturze. Śmierć Syna nie mogła mieć miejsca w inny sposób aniżeli za sprawą przemocy. Jednakże, pomimo że grzesznicy nie są w stanie zabić Boga, to jednak przez zabójstwo Chrystusa ściągnęli na siebie winę, jak gdyby Go zabili. Powinniśmy zrozumieć ogrom tego, co wydarzyło się na krzyżu. On nie skorzystał ze sposobności, aby być na równi z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, stawszy się podobnym do ludzi aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej. Unia personalna tego, co boskie, wiekuistego Syna, Syna Boga, z Jego bezgrzeszną ludzką naturą rozciąga się aż po śmierć (dlatego można powiedzieć, że Bóg, Bóg Syn, podlegał śmierci, tak jak podlegał poczęciu z łona Dziewicy i narodzinom). To właśnie dlatego, jak zobaczymy, Chrystus był naszym zbawicielem, gdy Jego ciało spoczywało w grobie, zaś Jego duch zstąpił do piekieł. To również dlatego śmierć i grób nie były w stanie utrzymać Go w swojej niszczącej mocy.

Co osiągnął Chrystus przez swoją śmierć? Dwie rzeczy: 1) ofiarę za grzech oraz 2) przykład dobrego życia. Ofiara za grzech jest wielką tajemnicą. To Zadośćuczynienie, pojednanie z Bogiem przez wyprowadzenie nas z niewoli grzechu do wolności łaski. To dar, który jest Dobrą Nowiną Ewangelii, sygnowany i przypieczętowany przez Boga we wzbudzeniu Jezusa z martwych. Przykład dobrego życia polega na tym, że miłość, która składa samą siebie w darze, stanowi rzeczywiście drogę życia i drogę pokoju, naznaczoną radością i szczęściem, mającą autentyczne znaczenie i cel. Miłość zwycięża wszystko; i, powiedzmy to ponownie, jest to sygnowane, przypieczętowane i spełnione w Jezusowej ostatniej woli i testamencie (ogłoszonym z) Jego grobu, grobu, który trzeciego dnia okazał się pusty i otoczony aniołami.

W imię Boga Ojca, Boga Syna i Boga Ducha Świętego. Amen.

(c)Ks. Andrew C. Mead, Saint Thomas Church Fifth Avenue

]]>
/?feed=rss2&p=7886 2
Dużo szczęścia w Nowym Roku? /?p=7875 /?p=7875#comments Thu, 02 Jan 2014 01:04:24 +0000 /?p=7875 Continue reading ]]> Oczywiście obchodzimy dzisiaj pamiątkę Najświętszego Imienia Jezus, a ta pusta butelka po J. Oppmann Franken Cuvee 2004 to zupełny przypadek. Staramy się przecież żyć w rytmie roku kościelnego, a to oznacza, że nowy rok świętowaliśmy już miesiąc1558482_511275668987411_782842959_n temu. Tak więc również episkopalnego mema z życzeniami na święto nadania imienia Betlejemskiemu Dzieciątku i na Nowy Rok uważamy, pomimo pierwszeństwa, które przyznaje on świętu kościelnemu, za niebezpieczne ustępstwo na rzecz kalendarza świeckiego. Ale poważnie. Pożegnanie starego i powitanie nowego roku, które przełamuje dwunastodniowe obchody Bożego Narodzenia niemal na połowę, to jednak pewien zgrzyt. Albo jesteśmy przekonani, że Wcielenie boskiego Słowa zwiastuje początek czegoś zupełnie nowego w dziejach świata, albo zajmujemy się takimi drobiazgami, jak “Nowy Rok”. Szczerze mówiąc, oczywiście to drugie, o czym dobitnie świadczy wyżej wzmiankowana butelka (swoją drogą, gdyby producent chciał zapłacić nam za reklamę, może skorzystać z adresu kontaktowego, który podajemy na stronie).

Skoro przyznaliśmy się już do tej niekonsekwencji, warto może poświęcić chwilę uwagi pytaniu, czy aby nie da się tych dwóch obchodów jakoś ze sobą połączyć. W tej kwestii przyszły nam do głowy dwie refleksje, obydwie zresztą zainspirowane, jak to zazwyczaj z nami bywa, liturgią. Ostatni dzień roku rozpoczęliśmy wysłuchaniem modlitwy porannej na stronie Davida Guthrie. Nowozelandzki Modlitewnik Powszechny przewiduje na pierwszą niedzielę po Bożym Narodzeniu następującą kolektę:

Jezu, Twoje drogi nie są naszymi drogami. Jesteś tym żydowskim chłopcem, tym stawiającym pytania dzieckiem, które rodzice stracili z oczu. Spraw, abyśmy byli gotowi słuchać i zachowali pokorę w stosunku do tego, co wierzymy, że jest właściwe. Usłysz tę modlitwę ze względu na swoją miłość. Amen.

Pierwsze, co przyszło nam do głowy po usłyszeniu tej modlitwy, to że świetnie pasuje ona do nastroju Nowego Roku – czasu, w którym życzymy sobie wszelkiej pomyślności, co oznacza ni mniej ni więcej, że spełnić ma się wszystko to, co pomyślimy. W świetle tak niebezpiecznego życzenia (wyobraźmy sobie, że rzeczywiście by się spełniło!) wychodzi na jaw, jak bardzo potrzebujemy właśnie pewnej pokory i dystansu wobec tego, co uważamy za słuszne, i jak ważne jest, byśmy nie tylko w tym tygodniu, ale na co dzień pozwalali temu żydowskiemu chłopcu zadawać swoje trudne i niewygodne pytania nie tylko uczonym w Piśmie z jerozolimskiej świątyni, lecz przede wszystkim nam samym. Czy to jest to, czego naprawdę chcesz? Czy właśnie od tego zależy Twoje szczęście? Boy-Jesus-in-temple

A propos szczęścia. Po tradycyjnie zarwanej sylwestrowej nocy rozpoczęliśmy dzień od obejrzenia nabożeństwa na Nowy Rok transmitowanego przez 2. program niemieckiej telewizji z Frauenkirche w Dreźnie. Jak zwykle jego osnowę stanowiło hasło biblijne na rozpoczęty właśnie rok (Jahreslosung): “Moim szczęściem jest być blisko Boga” (Ps 73, 28). Słysząc te słowa w dzień pamiątki Najświętszego Imienia Pańskiego, trudno nie skojarzyć ich z imieniem, które pojawia się w proroctwie Izajasza i które chrześcijanie odnoszą do Jezusa z Nazaretu: Emmanuel, Bóg z Nami. W Jego osobie Bóg realizuje swoją potrzebę bliskości z człowiekiem w sposób, który zmienia wszystkie odniesienia pomiędzy Stwórcą i stworzeniem, znosi wszelkie bariery i prowadzi do tego najgłębszego, najbardziej intymnego związku, który wyrażamy słowem Bogoczłowieczeństwo. I to właśnie pod hasłem tej bliskości Boga ma nam upływać rozpoczęty dziś rok 2014. Nie pod znakiem szczęścia, które wypływa ze spełnienia wszystkich pragnień, lecz tego, które wynika z obcowania z Bogiem, objawiającego się w osobie zadającego trudne pytania i poddającego pod wątpliwość nasze wizje i przekonania żydowskiego chłopca. Wygląda na to, że czeka nas naprawdę ciekawy rok…

]]>
/?feed=rss2&p=7875 0