To rozważanie wygłosiłem na nabożeństwie Polskiej Wspólnoty Episkopalnej we Wrocławiu 26 kwietnia tego roku.
Przede wszystkim jest niesprawiedliwe, że Tomasz przeszedł do tradycji jako ten „niewierny”. Czy był w jakiś sposób szczególny, czy wyróżniał się sam z siebie w z grona pozostałych uczniów jakąś cechą, np. szczególnym sceptycyzmem? Zdecydowanie nie. To jego sytuacja była inna.
Według opowieści ewangelicznej, żaden z uczniów nie uwierzył na słowo, nie uwierzył przekazowi, opowieści innych. Każdy chciał i musiał sprawdzić, przekonać się. Piotr i Jan pobiegli przecież do grobu i dopiero, gdy zobaczyli go pustym, pojęli sens Pisma i to, że Bóg miał wskrzesić Jezusa z martwych (J 20:8-10).
Dla nas jest to swoją drogą dziwne, ta ich niepojętność – jak to możliwe, że aluzje Jezusa, dla nas tak jasne, do nich nie docierały? Że raz po raz wskazywał On na swoją misję, a oni mimo wszystko poddali się rozpaczy i nie oczekiwali Jego zmartwychwstania, że nie wiedzieli, że o tym prorokuje? W tradycji hebrajskiej, w której zostali wychowani i do której przecież ciągle nawiązywał Jezus, Mesjasz jest tryumfującym Królem Pokoju, wybranym Bożym. Jest jak Jezus w chwili swojej glorii, gdy wjeżdżał do Jerozolimy na oślicy. Kim innym jest Izajaszowy cierpiący sługa. Tych tradycji ze sobą dotychczas nie łączono. Uczniowie musieli wiedzieć, bo przecież dobrze znali Pismo, że Jezus nawiązuje do tego proroctwa. Ale widocznie było to zbyt niezrozumiałe, a może zbyt trudne, by pojąć implikacje: Mesjasz ma cierpieć, Mesjasz ma umrzeć, Mesjasz ma być, według kategorii tego świata, pokonany i zmiażdżony. Wszystko więc, ludzka psychika i ich tradycja, oddalało ich od zrozumienia. I przeżyli przecież coś strasznego, mękę i śmierć Jezusa, wydarzenia, które mogłyby zachwiać najmocniejszym przekonaniem, oczekiwaniem, wiarą w proroctwo.
Maria z kolei uwierzyła dopiero, gdy Jezus, którego najpierw wzięła za ogrodnika, odezwał się do niej po imieniu (J 20:14-16). Zaś uczniowie zgromadzeni za zamkniętymi drzwiami, bojący się i przytłoczeni, zobaczyli przecież Jezusa i Jego rany na własne oczy (J 20:20). Tomasz nie jest bynajmniej wyjątkiem, nie jest czarną, sceptyczną owcą. Po prostu nie znalazł się we właściwym miejscu we właściwym czasie, „nie był z nimi, gdy przyszedł Jezus” (J 20:24; to miałem na myśli, mówiąc, że jego sytuacja była inna). Jego spotkanie ze Zmartwychwstałym, jego doświadczenie, nie różni się od doświadczenia pozostałych uczniów. W pewnym sensie wyraża on bezpośrednio coś, co odnosi się do wszystkich.
Przychodzi mi na myśl, że Tomasz i jego „niewiara” bardzo pasują do logiki opowieści, którą stworzono, „abyśmy wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem” (J 20:30). To z nim się identyfikujemy, bowiem przez jego bezpośredniość to w nim koncentruje się motyw zwątpienia. A w opowieści on, ten wątpiący, ten, z którym intuicyjnie identyfikuje się czytelnik – który Jezusa nie widział, bo nie było go z apostołami, prawda? – w końcu wierzy. Więc i my jesteśmy bardziej skłonni uwierzyć, chociaż nawet nie doświadczymy dokładnie tego, czego on doświadczył. W pewnym sensie Tomasz zwątpił za nas, by było nam łatwiej znaleźć w opowieści miejsce dla siebie.. Być może więc Tomasz został niejako poświęcony – przez tę swoistą stygmatyzację w tradycji jako „niewierny” – dla naszego pożytku. Być może.
Jezus mówi w końcu „błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” (J 20:29). Kiedy ukazał się apostołom po raz pierwszy, powiedział: „Jak Ojciec mnie posłał, tak i Ja was posyłam” (J 20:21). Tutaj zawiera się dla mnie jeden z kluczy do znaczenia tej opowieści. Ci, którzy nie widzieli, to ci na zewnątrz, za drzwiami, w świecie. To ten świat, do którego Jezus posyła apostołów, jak Ojciec posłał Jego. Jezus pragnie, aby świat uwierzył, a jednak przecież sam nie ukazał się całemu światu. Dlaczego? Czy to nie byłoby prostsze? Przecież ten świat składa się z ludzi poszukujących bezpośredniego doświadczenia (a szczególnie w naszych czasach). Gdyby zaznali glorii Jego chwalebnego ciała, spojrzeli w Jego rozpromienioną twarz, zobaczyli rany i to, jak przechodzi przez zamknięte drzwi – czy by nie uwierzyli? Czy tak nie było lepiej? Przecież Jezus z pewnością byłby w stanie osiągnąć nie tylko bilokację, co zdarza się nawet co bardziej wyćwiczonym duchowo Jego uczniom, ale i multilokację. Omnilokację. Po co skazywać uczniów na trudy głoszenia, które w tamtej chwili okazały się dla nich zbyt trudne (bo po tygodniu ciągle siedzą za zamkniętymi drzwiami) a ludzi pozbawiać tego ultymatywnego doświadczenia, dając im tylko doświadczenie uczniów? Czy chodzi tutaj o próbę? Czy Bóg testuje oddanie uczniów w głoszeniu i gotowość innych do przyjęcia głoszenia? Czy chodzi o to, że na zbawienie musimy sobie zarobić, że nic nie przychodzi łatwo, że nie ma dróg na skróty?
Jestem przekonany, że nie jest Bożym zamiarem nas próbować i stawiać przed egzaminami. On nie chce nas męczyć. Daje swoją łaskę wolno. I o to tu właśnie chodzi, o dwie fundamentalne rzeczywistości, jak sądzę – o łaskę i o wolność. Nie wiem – ja osobiście i nie wiemy my jako wspólnota, nawet z teologiczną i filozoficzną spuścizną, jaka dysponujemy – czym dokładnie jest łaska i czym dokładnie jest wolność. Wiemy jednak, bo to jest podstawowy sens Paschy, że Bóg jest wyzwolicielem. Wyprowadza nas z niewoli. Wiemy też, że nie chce mieć w nas niewolników, a dzieci i braci. Istoty, które pragnie włączyć do swojej komunii Trójcy. Dlatego nie może stosować wobec nas przemocy i gwałtu, nie może być lalkarzem na wysokim tronie. Misterium Wcielenia polega na tym, że ludzki grzech, ludzka tendencja do autodestrukcji, to fatum, jakim stała się dla człowieka jego wolność, jest od środka przemieniane i rozjaśniane, że człowiek uzyskuje wolność bez przemocy, bez zmuszenia go do czegokolwiek, bez magicznej interwencji w Jego ducha, która równałaby się Bożemu rozkazowi. We Wcieleniu Bóg staje się człowiekiem i sam pokonuje destrukcje i śmierć, dając nam szanse na to samo przez wspólnotę z sobą. To Bóg nie idzie na skróty i niczego nie rozkazuje, nie używa swojej potęgi. Zamiast tego poniża się i cierpi. Łaska nie jest przymusem i przemocą, jest tego przeciwnością.
Gdyby Jezus ukazał się każdemu, czy nie przymusiłby go w pewnym sensie swoją potęgą? Czy rozpoznalibyśmy go takim Mesjaszem, jakim jest naprawdę? Owszem, ukazał się swoim uczniom, ale oni poszli za nim już wtedy, gdy był tylko wędrownym kaznodzieją, przeciwko któremu zwrócili się od samego początku możni tego świta. Nie był ponadnaturalnym bytem, który przechodzi przez zamknięte drzwi.
My, odbiorcy ewangelicznej opowieści, zmieniamy niejako naszą identyfikację. Raz jesteśmy tym światem, który nie widział, a ma uwierzyć, a raz jesteśmy uczniami, którzy wierzą i mają iść do tego świata (ale czy idą?). Jesteśmy w istocie ciągle i tym, i tym. Świadectwo, które mamy dawać, to ludzka obecność – taka, jaką pokazał nam w swoim życiu Chrystus. Mamy być dla siebie i dzielić się ze sobą – naszym doświadczeniem, naszym chlebem i winem – żebyśmy mogli poznać Chrystusa takim, jakim jest naprawdę: Mesjaszem, który nie stosuje przemocy, do niczego nie zmusza, którego łaska jest przeciwieństwem rozkazu. Dopiero kiedy razem przejdziemy tę drogę tu na ziemi, raz jako świat, raz jako uczniowie, będziemy gotowi ujrzeć Jezusa w Jego chwalebnym ciele i będziemy gotowi przyjąć nasze własne chwalebne ciało, nie bojąc się o to, że nie zrozumiemy, kim Bóg jest i chce być naprawdę.