Znajoma zapytała mnie niedawno dlaczego „polubiłem” na Facebooku stronę o nazwie „Anti-Marriage” (Przeciw małżeństwu). Chociaż nie była to w mojej intencji żadna poważna deklaracja, odpisałem próbując wyjaśnić swoje stanowisko w tej sprawie. Ponieważ od jakiegoś czasu planowałem opublikowanie na ten temat czegoś na blogu, zdecydowałem się skopiować moją wiadomość: oczywiście za zgodą znajomej. Moim celem nie było stworzenie dogłębnego studium tej kwestii, a tylko wyrażenie osobistego poglądu, który oczywiście zawiera wiele uproszczeń i dygresji na temat równości i zagadnień genderowych. Mam nadzieję, że to, co chcę powiedzieć, będzie dostatecznie zrozumiałe.
Jest prawdą, że nie przepadam za pewnymi aspektami instytucji małżeństwa. Nie czyni mnie to jednak aktywnym jego przeciwnikiem ani nikim podobnym, ale sądzę po prostu, że nie jest to aż tak wspaniały wybór życiowy. I znów, to nie oznacza, abym był przeciwny temu, co obecnie z nim kojarzymy: miłości, wzajemnemu wsparciu, wierności, zaufaniu itd., ale raczej tego, czym ono było (i niekiedy jest wciąż nawet dziś), to znaczy instytucją, która przez wieki cementowała tradycyjną nierówność płci i stanowiła przede wszystkim społeczną, ekonomiczną i rodzinną umowę bardziej niż to romantyczne zobowiązanie, które widzimy w nim w dzisiejszych czasach. Była to w pewnym sensie uprawniona forma handlu ludźmi – kobieta stawała się własnością męża po tym, gdy wyszła spod opieki ojca. Tak więc był to przede wszystkim kontrakt zawierany przez rodziny, rodzaj wymiany.
Wymiar religijny małżeństwa jest właściwie bardzo podobny, ponieważ jego charakter sakramentalny stanowił jedynie dodatek do tego, co było jego istotą, coś wymyślonego dla potwierdzenia tego kontraktu przez silny autorytet zewnętrzny (zresztą dopiero stosunkowo niedawno określono je jako „sakrament” – było wielu Ojców Kościoła, którzy nie uznawali go za taki, i jest to także mój „teologumenon” – opinia teologiczna, która, jak wierzę, jest całkowicie ortodoksyjna. Słowa „sakrament” używam w jego formalnym znaczeniu, odnoszącym się do „siedmiu sakramentów” czy jakiejkolwiek innej, określonej doktrynalnie ich liczby). Miłość nie odgrywała tutaj dużej roli, była raczej czymś, czego poszukiwało się poza małżeństwem (jak w wypadku rycerza adorującego swoja damę, która rzadko, jeśli w ogóle, bywała jego żoną).
Według mnie istnieją (przynajmniej) trzy podstawowe modele relacji pomiędzy płciami i rolami genderowymi: hierarchiczny, komplementarny i egalitarny. W większości kultur antycznych (jeżeli nie we wszystkich), włączając w to grecką i hebrajską, z których zrodziło się chrześcijaństwo, pierwszy był zdecydowanie dominujący. Polega on na przekonaniu, że mężczyźni są ontologicznie „lepsi” od kobiet w tym sensie, że są po prostu bardziej ludzcy; hebrajska, a później chrześcijańska, mitologia kojarzyła to z biblijna wizją początków ludzkości, która (interpretowana w ten sposób) mogła sugerować, że mężczyźni są nosicielami pełniejszego obrazu Bożego. Dlatego są oni jedynymi istotami ludzkimi, które były zdolne do pełnego spektrum ludzkich zachowań, zarówno w ich wymiarze intelektualnym, jak i duchowym, a więc tego, co uważano za sferę podobieństwa Bożego (jeżeli nie byli oni w ogóle JEDYNYMI istotami ludzkimi – pewien synod w VI w. debatował nad tym, czy kobiety są ludźmi, ostatecznie przyznając, że są. Było to jednak przyczyną kontrowersji).
Co interesujące, jeśli wziąć pod uwagę nasze współczesne spojrzenie na małżeństwo – jako głęboki, uczuciowy, intelektualny i duchowy związek pomiędzy dwoma równymi stronami – i spróbować znaleźć jego starożytny odpowiednik, okaże się, że to przyjaźń pomiędzy dwojgiem mężczyzn stanowi najbardziej podobny typ relacji, który moglibyśmy znaleźć: zarówno na przykładzie greckich filozofów, jak i bohaterów biblijnych. W kulturze greckiej nawet erotyczna relacja zyskiwała spełnienie pomiędzy dwoma mężczyznami i była postrzegana jako „wyższa” czy „lepsza” od związku z kobietą, ponieważ ten nie mógł zawierać elementu wymiany duchowej (kobiety uważano za niezdolne do tego) i jako taki nie mógł być niczym innym niż wyrazem konieczności podtrzymania rodu oraz powierzchownego pociągu fizycznego. Z kolei kultura hebrajska nie dopuszczała tego jako pogwałcenia godności tych mężczyzn, którzy „leżą jak kobieta” (co wynika z hebrajskiego słowa na określenie aktu seksualnego pomiędzy osobami tej samej płci). Moim zdaniem bardzo ważne jest podkreślanie związku pomiędzy obroną praw kobiet i praw osób LGBT. Jak wyjaśniłem powyżej, uprzedzenia w stosunku do męskiego homoseksualizmu wynikały z przekonania, że penetracja uwłacza mężczyźnie, który jest zrodzony jako istota lepsza, bardziej święta, pełniejsza aniżeli kobieta. Stary Testament nie wspomina w ogóle o aktach seksualnych pomiędzy kobietami, ponieważ jego autorzy nie uważali, aby ten „podlejszy rodzaj” był w stanie zbezcześcić ludzką naturę w takim stopniu jak mogli to uczynić mężczyźni, obdarzeni pełnią boskiego obrazu. Nawet w dzisiejszych czasach jest oczywiste, że większość wyrażanej w naszej kulturze pogardy skierowana jest ku homoseksualnym mężczyznom i przeważają w niej odniesienia do ich czynności seksualnych. We wciąż bardzo patriarchalnej i seksistowskiej kulturze kobiet nie traktuje się poważnie, także wtedy, gdy chodzi o pogwałcenie norm społecznych. Ostatnio przypomniał mi o tym pewien skandal, który miał miejsce w Polsce. Poseł partii rządzącej stwierdził „… ale z lesbijkami… to chętnie bym popatrzył”. Posądzono go o homofobię i uprzedzenia, co zapewne jest w tym wypadku prawdą, ale nie na tym polega rzeczywisty problem. Rzeczywistym problemem jest to, że najwyraźniej jest on przekonany, iż tylko mężczyźni są wystarczająco poważni, by ich krytykować, oskarżać, potępiać. Kobiety to zabawki, którymi można się cieszyć, a nie osoby, którym należy się ta sama uwaga, zarówno w sensie pozytywnym jak i negatywnym, aprobata i potępienie. Nadal, po paru tysiącach lat, homoseksualizm podlega osądowi z perspektywy mężczyzny: potępiamy naszych „braci w męskości” i naśmiewamy się z nich z powodu ich „zniewieściałości” i tego, że „nie są prawdziwymi mężczyznami”, a co do kobiet… no cóż, szukamy raczej przycisku „play” na tej erotycznej stronie, którą mamy na swoim monitorze (co ten poseł musiał często robić!). Słyszałem jak działaczki na rzecz kobiet mówiły, prawdopodobnie z obawy przed byciem kojarzonymi z czymś „obrzydliwym”, że „kwestia kobieca” nie ma nic wspólnego z „kwestią gejowską”. To błąd i im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym lepiej, bo obydwie zakorzenione są w tym samym kontekście kulturowym.
Powróćmy jednak do małżeństwa. W przeciwieństwie do tego, czego naucza dzisiaj Kościół (mam tutaj na myśli przede wszystkim Kościół rzymskokatolicki, który jest wiodącym obrońcą „świętości małżeństwa”), małżeństwo nie zawsze było wyrazem współczesnej wizji „komplementarnej”, w ramach której kobiety nie są ontologicznie gorsze od mężczyzn, ale jedynie inaczej definiuje się ich role. Ostatecznie pozostają one nadal poddanymi swoich mężów, tylko usprawiedliwia się to za pomocą innych argumentów, możliwych do zaakceptowania dla nowoczesnej świadomości ludzkiej. Wizję tę rozwinięto dopiero bardzo niedawno, ale kościelna propaganda jest w stanie zaprezentować wszystko jako dawne i niezmienne, i tak też stało się w wypadku małżeństwa, przez co ta cicha rewolucja, z którą musiał pogodzić się nawet Kościół, została zamaskowana. Tak więc Kościół naucza teraz, że mężczyźni i kobiety potrzebują siebie nawzajem, aby „wzrastać w człowieczeństwie”, wymieniać się swymi atrybutami, których druga strona nie posiada, a wszystko to w ramach uświęconej instytucji. A jednak przez wieki było nie do pomyślenia, aby mężczyźni potrzebowali kobiet do czegokolwiek – a już na pewno nie, by dopełniały ich człowieczeństwo, ponieważ byli oni bardziej ludzcy, i to jedynie kobiety mogły „zyskiwać” na takiej relacji, nigdy zaś na odwrót. To bez wątpienia postęp, jednak ciągle nie zgadzam się ani z wizją „hierarchiczną” ani z „komplementarną”. Nawet mimo tego, że małżeństwo stosowane jest na oznaczenie różnych rodzajów relacji i to od ludzi zależy, który model chcą realizować w życiu, nie wybrałbym tej formy zobowiązania ze względu na to, czym była w przeszłości. Dla niektórych może być ona formą właściwą i naprawdę nie mam najmniejszego zamiaru krytykować czyichkolwiek wyborów: ludzie mają prawo wybierać symbole i „ramy”, które, jak sądzą, pomogą im osiągnąć cele jakie sobie stawiają. Po prostu sądzę, że niewłaściwe jest opowiadanie się za instytucją z taką historią (i dążenie do bycia w nią włączonym/włączoną, jak czyni to wielu aktywistów gejowskich: nie dlatego, iżby równość nie była ważna, bo jest i ja ją w pełni popieram, ale dlatego, że, jak sądzę, można zbudować coś pozytywnego bez odwoływania się do dawnych instytucji i bez wspierania ich dość niesławnej przeszłości. Zamiast zmieniać, ulepszać całe spektrum norm społecznych, marzą oni tylko, jak się wydaje, o miejscu dla siebie w wyznaczonych przez nie ramach, co zresztą często skutkuje znaczną nietolerancją i uprzedzeniami z ich własnej strony). Na koniec wreszcie (jest to jedynie osobista opinia na osobisty użytek), uważam, że małżeństwo nie powinno było stać się „sakramentem”, ponieważ miłość sama stanowi sakrament i nie potrzeba żadnego zewnętrznego „uświęcenia”, aby uczynić związek świętym, gdy jest ona obecna, ani nie może ono uświęcić go, gdy jej brak. Kościelne błogosławieństwo i partnerstwo cywilne tworzą w mojej opinii doskonałe ramy. Partnerstwo to przynajmniej coś, co kojarzymy z równością, współpracą i wzajemnymi ofiarami, podczas gdy wydaje się, że małżeństwo z całą swoją historią wskazuje w innym kierunku… Jest też jeszcze jeden ważny argument: w końcu zakończylibyśmy kontrowersję wokół (nie-)uznawania małżeństw homoseksualnych przez Kościół. Tak więc, biorąc pod uwagę rewolucję, która miała miejsce w odniesieniu do sposobu w jaki ludzie postrzegają relacje i równość, jak też to, jakie grupy ludzkie mają do nich prawo, mam ochotę zapytać: czemu wlewać nowe wino do starego bukłaku?
Raz jeszcze, nie mam zamiaru obrażać tych, którzy decydują się wziąć ślub i wierzą w symbolikę małżeństwa – jako reprezentującą miłość, zaangażowanie, wierność i równość – ani też nie twierdzę, że robią coś złego. Uważam również, że prawa z tym związane powinny być udzielone wszystkim, łącznie z homoseksualistami. Moje wątpliwości dotyczą raczej tych, którzy angażują się w różne kampanie na rzecz praw gejów i wydają się przeznaczać całą swoją energię na kwestię „małżeństw”, zamiast walczyć o konkretne prawa i próbować budowania czegoś pozytywnego, nowego i unikatowego, a nie przysposabiać dawny, tradycyjny skrypt kulturowy.