Rozważanie wygłoszone na nabożeństwie wieczornym w przededniu Wielkanocy w Kritische Gemeente IJmond w Heemskerk.
I znów się udało w tym roku: pomimo wszystkich obowiązków, które przyniósł ze sobą ten tydzień, udało mi się złapać jego liturgiczny rytm. Ubiegłej niedzieli nawet dwa nabożeństwa: z rana Msza Święta w Lejdzie, zaś wieczorem to przepiękne nabożeństwo ze śpiewem w wykonaniu Capela Sancti Adalberti . W czwartek, niestety jedynie za pośrednictwem internetu, robiące wrażenie nabożeństwo z umyciem nóg w National Cathedral w Waszyngtonie, po którym tradycyjnie następuje obnażenie ołtarza. W piątek Good Friday Devotion w Haarlemie, w czasie którego krzyż spoczywał na tym obnażonym ołtarzu, a tabernakulum było otwarte i puste, bo to przecież dzień wypełniony pustką i poczuciem opuszczenia, w którym rozlega się wołanie „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” – dzień, którego sens wielu członków KGIJ odczuwa w szczególny sposób na wielkopiątkowych nabożeństwach w Białym Kościółku na terenie szpitala psychiatrycznego, przygotowywanych we współpracy z naszym chórem. I wreszcie teraz próbujemy razem wyjść z tego przedziwnego zakrętu, prowadzącego od ciemności do światła.
W minionym tygodniu po raz kolejny rzuciło mi się w oczy, że żadne z nabożeństw właściwie się nie kończy. Nie ma słów błogosławieństwa ani żadnego innego liturgicznego zakończenia. Tak było już na nabożeństwie wieczornym w Castricum: rozeszliśmy się w ciszy, rozpoczynając w ten sposób Wielki Tydzień. To nie przypadek. Chodzi o to, abyśmy doświadczyli, że wszystkie te dni i wszystkie te wydarzenia tworzą jedną wielką całość. I to jest trudne do przetrawienia. Tak naprawdę bowiem wcale tego nie chcemy. Najchętniej obchodzilibyśmy Wielkanoc, zapominając wszystko, co ją poprzedza. To proste. Nikt nie chce cierpieć, a jeśli już cierpimy, chcemy o tym jak najszybciej zapomnieć. Również w KGIJ, gdy zada się pytanie, czego oczekujesz od naszych nabożeństw, odpowiedź brzmi: INSPIRACJI. Chcemy zostać ZAINSPIROWANI, to znaczy chcemy, aby w naszych nozdrzach pojawił się świeży oddech, życiodajny oddech, życiodajna siła, która pozwoli nam iść dalej. Chcemy mieć przed oczami naszą wizję, która daje nam siłę do robienia tego, co należy. Ale Wielki Tydzień nie bez powodu nazywany jest po niderlandzku również „Cichym Tygodniem”. To ciężki czas dla działaczy, ponieważ zostają oni skonfrontowani z bardzo trudnym faktem, mianowicie że czasami nasze działania do niczego nie prowadzą. Chociaż do niczego… Niezupełnie. Można się spotkać, można u siebie nawzajem szukać pomocy i wsparcia, można dzielić się opowieściami. Trudnymi opowieściami, dramatycznymi opowieściami, opowieściami pełnymi bólu i głębokiej wątpliwości, które czasami przypominają nieomal zwątpienie. A jednocześnie próbować pozostać otwartym. Nie zasklepiać się w bólu, w poczuciu opuszczenia, w samotności. Nie zamykać się. Może to właśnie jest najtrudniejsze w Wielkim Tygodniu, że z jednej strony nie uciekasz przed tym wszystkim, co w życiu przykre, nie szukasz zbyt szybko „the bright side of life”, ale z drugiej strony nie dajesz się zamknąć w swoim smutku, swojej niemocy, w swoich problemach. Wielki Tydzień kwestionuje to, co najczęściej słyszę, gdy w rozmowie duszpasterskiej stawiam pytanie „Co u Ciebie?”: „Nie mogę się skarżyć”. Bzdura! Oczywiście, że możesz. I absolutnie w niczym ci nie pomoże duszenie tego w sobie ani przekrzykiwanie. Duszenie w sobie tej naturalnej potrzeby skarżenia się, wyrażania tego, co wywołuje w tobie smutek i lęk, to początek każdej depresji. W tej kwestii możecie uwierzyć mi na słowo, bo to nie jest mądrość zaczerpnięta z książek. Mówię z własnego doświadczenia. Ale powiem jeszcze więcej: możesz nie tylko skarżyć się, możesz również opuścić ręce w poczuciu bezsilności. Czyżbym użył właśnie słów, których użyć nie powinienem? To powtórzę jeszcze raz: MOŻESZ RÓWNIEŻ OPUŚCIĆ RĘCE W POCZUCIU BEZSILNOŚCI. Albo, pozostając bardziej w atmosferze Wielkiego Tygodnia, możesz pozostać i czuwać przy tym obnażonym, spustoszonym ołtarzu w swojej własnej wewnętrznej świątyni. Możesz patrzeć w czeluść pustego tabernakulum, dotykać palcami szorstkiego drzewa krzyża, i możesz przy tym płakać i kląć… I wołać: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił”. Czterdzieści lat temu KGIJ dokonało pewnego wyboru. Wybrało wiarę, którą trzeba wprowadzać w życie CZYNEM. Wiara jest CZYNEM, mówiliście wówczas. Wierzyć oznacza zmieniać świat wokół siebie, wyruszyć w drogę na przeciw wizji. „Bądź niczym łosoś płynący pod prąd”… Powstaje jednak pytanie, czy możecie, nie wyrzekając się tego wspaniałego odkrycia z tamtych czasów, odkryć również inną stronę wiary? Czy jesteście w stanie dopuścić do siebie myśl, że wierzyć oznacza czasami po prostu stać z pustymi rękami i nie móc nic zrobić? Że czasami trzeba się pogodzić z faktem, że nasza wspaniała wizja rozpada się w proch i pył? Na tym właśnie polega doświadczenie Wielkiego Piątku. „Myśleliśmy”, mówią gdzieś przyjaciele Jezusa, „że On uwolni Izrael”… I być może tzw. „zdrada” Judasza była ostateczną próbą zmuszenia Jezusa do tego. Teraz musi przejść do akcji, gdy stoi oko w oko z tymi, którzy przyszli go aresztować…. Ale akcja nie następuje. Jest noc i siły ciemności mają wolną rękę…
I wówczas coś się dzieje – coś dziwnego i niebezpiecznego. Z głębokości, z najgłębszych czeluści, z ciemności, w których słychać jedynie pytanie: „Stróżu, która to godzina nocy?”, a odpowiedź brzmi: „Nadchodzi ranek, ale wciąż jest noc”, zakuci w okowy naszych najciemniejszych myśli, zamknięci w smutku niczym w grobie, nagle widzimy światło i słyszymy:
„O Zmartwychwstały, ten zwycięski hymn,
na znak Twojej chwały wiekuistej brzmi.
Anioł zstąpił z nieba, wokół światła blask
i odwalił z grobu ciężki śmierci głaz.”
A potem ON sam staje pośród nas: PRZEGRANY, ALE JEDNAK NIE DAJĄCY SIĘ POKONAĆ MESJASZ. Ukrzyżowany, który śmiercią pokonał śmierć. Nie wszechmocą, lecz niemocą. Nie sprzeciwem, lecz wydaniem siebie samego na pastwę.
Dlaczego jest to niebezpieczne? Bo narażamy się w ten sposób na niebezpieczeństwo „wybielania” faktu Jego śmierci na krzyżu. Co gorsza, niektórzy wpadają nawet na straszny pomysł, aby głosić, że taka była „wola Boża”. „Musiało tak się stać”, mówią… Tak, w pewnym sensie owszem. Musiało tak się stać, bo taki jest świat. Musiało tak się stać, bo w życiu nie ma dróg na skróty ani formuł magicznych. Tak to już jest, niestety, że zamieniamy to życie, tę ziemię, w piekło: dla siebie nawzajem. Obarczamy się wzajemnie krzyżami, osądzamy i wydajemy wyroki, i zabijamy się wzajemnie… To „musiało tak się stać” to nie była kwestia ani żadnego fatum ani tym bardziej woli Bożej. Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Pozostaje Bogiem opowiadającym się po stronie życia, przeciwko śmierci. To my… My ludzie to uczyniliśmy i czynimy tak nadal. I kiedy słyszę, że niektórzy mają problem z krzyżem, moja pierwsza reakcja brzmi: jeżeli symbolu krzyża nadużywa się, aby wychwalać cierpienie, będę pierwszym, który powie: PRECZ Z NIM! Samo tylko cierpienie nie wyzwala. Krzyż sam w sobie nie jest znakiem zwycięstwa. Co więcej, niesie w sobie niebezpieczeństwo, że przyzwyczaimy się do widoku ludzkiego cierpienia. „Tak to już przecież jest, czyż nie?”… Nie masz prawa się skarżyć, bo przecież Pan Jezus też cierpiał. Powtórzę raz jeszcze: mamy prawo skarżyć się. Skarżyć się i oskarżać. Możemy, a nawet musimy, być głosem tych, których pozbawiono głosu. Musimy zachować „krnąbrną pamięć”, pamięć, która mówi: „TO NIE TAK MIAŁO BYĆ”, TO NIE JEST TO, CO WIDZIELIŚMY NASZYMI DZIECIĘCYMI OCZAMI. To nie taki świat wymarzył sobie Bóg i właśnie dlatego na tym świecie krzyżuje się ludzi podobających się Bogu, którzy swoim życiem realizują to najbardziej pierwotne marzenie. To nie Bóg ich krzyżuje, lecz inni ludzie. Krzyż jest oskarżeniem przeciwko wszystkim możnym tego świata, ale również przeciwko nam samym, gdy zmieniamy nasze życie w walkę o władzę, po której pozostają już tylko przegrani.
A jednak jest jeszcze czymś więcej… Było to dawno temu. Miałem dwanaście lat i pojechałem na szkolną wycieczkę do Oświęcimia. Byliśmy w obozie i pewnym momencie stanęliśmy przez ścianą śmierci. W tym miejscu dokonano egzekucji tysięcy ludzi. Nagle zauważyłem wszędzie małe chorągiewki, biało-niebieskie chorągiewki z Gwiazdą Dawida. Być może tego nie rozumiecie, ale to był pierwszy raz, gdy zobaczyłem je w rzeczywistości, bowiem Polska nie utrzymywała od 1967 r. stosunków dyplomatycznych z Izraelem. Znałem dotąd Gwiazdę Dawida jedynie jako znak hańby i śmierci. Wiedziałem, że ten, kto nosił taką gwiazdę w czasie wojny był skazany na śmierć, ale tam, w Oświęcimiu, te chorągiewki były niczym pierwsze kwiatki, które na wiosnę wyrastają z ziemi: przebiśniegi czy krokusy. „Am Israel, hai”. Izrael żyje. Bóg życia nie opuścił dzieła rąk swoich. W ten sposób miejsce śmierci, w którym ciągle nie słychać śpiewu ptaków, stało się dla mnie miejscem, w którym mogłem doświadczyć, czym jest zmartwychwstanie, zaś symbol śmierci stał się znakiem życia, które jest silniejsze niż jakakolwiek ludzka moc. Gwiazda Dawida staje się Gwiazdą Zaranną. Krzyż staje się drzewem życia. Grób jest pusty, kamień został usunięty… Błogosławionych Świąt Wielkanocnych!