Dlaczego ktoś jest/zostaje anglikaninem/episkopalianinem? Z jakiego powodu ludzie decydują się na zostanie/pozostanie członkiem jednego z Kościołów należących do pogrążonej w kryzysie Wspólnoty, narażając się niekiedy – zwłaszcza jeśli żyją na Wyspach Brytyjskich – na uczęszczanie do pustoszejących świątyń? Dzisiaj rozpoczynamy publikowanie różnych odpowiedzi na to pytanie. I – nader nieskromnie – jako pierwszy zabierze głos w tej sprawie ‘dojeżdżający anglikanin’ Pradusz.
Pod wpływem tego pytania cofam się w myślach o 6 lat. Należałem wówczas do jednego z holenderskich Kościołów tradycji reformowanej – Bractwa Remonstranckiego (Remonstrantse Broederschap; w anglosaskim świecie remonstranci są lepiej znani pod nazwą arminianow ), a jednocześnie pełniłem służbę pastorską poza tym Kościołem: w ekumenicznej wspólnocie bazowej św. Dominika w Amsterdamie. Na co dzień miałem do czynienia z ludźmi rożnych wyznań, a także z ogromną grupą takich, którzy ani nie mieli ochoty ani nie byli w stanie przypisać się do żadnego konkretnego nurtu w chrześcijaństwie (czasami nawet mieli spore trudności z nazwaniem się chrześcijanami). Ten rodzaj pracy ‘kręcił’ mnie (i tak jest nadal, bo nadal pracuje w podobnej wspólnocie bazowej), zarazem jednak rosło we mnie przeświadczenie, że m.in. właśnie dlatego, że ją wykonuję (choć także z innych powodów) potrzebuję poczucia mocniejszego zakorzenienia w Kościele powszechnym. Mocniejszego aniżeli to, które daje przynależność do wspólnoty remonstranckiej, nie wymagającej od swoich członków podporządkowania się żadnemu ogólnie obowiązującemu wyznaniu wiary. Poza tym zarówno pierwsze zetkniecie się z pracą duszpasterską jak i cały szereg wydarzeń w życiu osobistym podważyły we mnie – typowo protestancka – wiarę w siłę wypowiadanego słowa i zwróciły uwagę na pozawerbalny wymiar wiary, na ‘akcję liturgiczną’, a przede wszystkim na to, co św. Augustyn nazwał ‘Słowem widzialnym’ – sakramenty.
Oczywiście, mogłem skorzystać z istniejących już – żywych i ważnych dla mnie – kontaktów. Od lat – częściej lub rzadziej – bywałem na nabożeństwach w kościele starokatolickim w Lejdzie, nieomal równie długo bylem związany z ośrodkiem dominikańskim w Utrechcie, z którym współpracowałem jako wolontariusz (organizowałem spotkania, prowadziłem kursy). Poza tym wowczas – wciąż szukając głębszej inspiracji liturgicznej – powróciłem w tym czasie do dawnych fascynacji chrześcijańskim Wschodem, raz na miesiąc biorąc udział w Liturgii w – znajdującym się pod jurysdykcją rzymskokatolickiego biskupa ale noszącym charakter ekumeniczny – Bractwie św. Jana Damasceńskiego w Den Bosch, którego członkiem pozostaję zresztą po dziś dzień. Jednakże, pomimo że wywodzę się z rodziny mieszanej pod względem religijnym, zostałem wychowany w duchu protestanckim i przyznanie się przed sobą samym, że właściwie powoli opuszczam tradycję protestancką i staję się katolikiem było dla mnie trudne (to ‘opuszczanie’ to może nie jest najlepsze słowo, nie miałem bowiem wrażenia porzucania czegokolwiek, raczej przewartościowania tego, co już nosiłem w swoim ‘religijnym bagażu’ i dołączania do niego nowych elementów). Będąc nieomal co niedziela obecny na nabożeństwach we wspólnocie św. Dominika, nie miałem zbyt wiele czasu na ‘liturgiczne wycieczki’. Z pomocą przyszedł najpierw internet. Korzystając z różnicy czasu mogłem live śledzić transmisje nabożeństw odprawianych w nowojorskim Trinity Church, następnie dołączyły do tego liturgie w Grace Cathedral w San Francisco – ze świetnymi kazaniami deana Alana Jonesa – z czasem również w Washington National Cathedral. Tak odkryłem amerykański episkopalianizm. Oczywiście, nie była to jedyna forma anglikanizmu, z którą miałem styczność. Jednoczesnie sięgnąłem również po książki abp. Rowana Williamsa, którego kilka lat później spotkałem również osobiście i miałem okazję porozmawiać (nie ukrywam, że jestem z tego nadal dumny, stąd ta ‘fotka’ w tekście). Okazja do zacieśnienia więzów z anglikanizmem pojawiła się po kilku miesiącach. Otóż, przypomniałem sobie, że w starokatolickiej katedrze w Haarlemie w niedzielne popołudnia odbywają sie anglikańskie nabożeństwa. To było rozwiązanie, niczym dla mnie pomyślane! Wracając po nabożeństwie w ‘Dominiku’ z Amsterdamu do Lejdy, mogłem po drodze wysiąść w Haarlemie i o 14.30 wziąć udział w anglikańskiej Eucharist . Pierwsze nabożeństwo, na którym się pojawiłem, paradoksalnie, nie miało w sobie nic z tego wysokościelnego decorum , które skądinąd lubię. Była to tzw. reflection : spotkanie dyskusyjne na kanwie Ekumenicznego Wyznania Wiary, odbywające się w bocznej salce i kończące – skromnie sprawowaną – Eucharystią. Dopiero w następnym tygodniu dane mi było rzeczywiście poczuć smells i usłyszeć bells , bowiem ówczesny priest-in charge haarlemskiej kongregacji, o. Brian Richards, okazał się niezwykle gorliwym przedstawicielem tradycji katolickiej w anglikanizmie (anglokatolikiem go nie nazwę, bo jest Walijczykiem i gotów byłby się obrazić!), zaś sama kongregacja – najbardziej wysokokościelną wspólnotą anglikańską w Holandii.
By oddać sprawiedliwość Brianowi i roli jaką odegrał w tej historii musiałbym napisać odrębny post. Właściwie już sam fakt, że spotkałem go i ze bez wątpienia stal się na czas swej służby w Haarlemie moim ojcem duchowym było już samo w sobie lekcją anglikańskiej comprehensiveness . Admirator teologii Josepha Ratzingera, przeciwnik ordynacji kobiet, uważający homoseksualizm za rodzaj wady rozwojowej i traktujący go, jeśli ‘czynny’, jako przeszkodę do kapłaństwa. W tym sensie idealny kandydat to skorzystania z papieskiej oferty zawartej w Anglicanorum coetibus (zresztą nie wiem czy z niej nie skorzystał, bo straciliśmy ze sobą kontakt, ale coś mi mówi – choć może to tylko wishful thinking – że jednak nie). Z drugiej strony człowiek, który – nigdy nie ukrywając własnej opinii – potrafił współżyć i współpracować we wspólnocie i z kobietą-kapłanem i z ‘czynnym homoseksualista’ będącym członkiem rady parafialnej. To, co nas zbliżyło, znajdowało się jednak zupełnie poza tą sferą. Wypada zacząć od faktu tyleż zaskakującego co zabawnego. Brian, który przez wiele lat służył jako kapelan wojskowy w Berlinie, był wielkim ‘fanem’ języka i kultury niemieckiej. Do dnia dzisiejszego pamiętam ów wieczór w Walii, gdy odwiedziłem go już po tym, gdy opuścił Haarlem – gdy zabytkowa rectory we wsi Llangwm (nie starajcie się tego wymówić – najprawdopodobniej i tak się nie uda!) rozbrzmiewała niemieckimi piosenkami ludowymi i wojskowymi. Przede wszystkim zbliżyła nas jednak sfera duchowości. W jakiś sposób łączył on w sobie wszystko to, co i dla mnie było ważne albo właśnie się takim stawało: fascynacje chrześcijańskim Wschodem, od Orygenesa do Bułgakowa, życiem monastycznym (jest anglikańskim karmelitą), poczucie ‘długiego trwania’ Kościoła, głęboko przezywana pobożność sakramentalna, zainteresowanie gnoza i tradycja ezoteryczna i last but not least , fascynacje celtyckie. Przedziwna mieszanka, która spotkać można chyba rzeczywiście tylko w anglikanizmie. Podobnie jak tylko w ramach anglikanizmu można, używając slow Alana Jonesa, ‘z protestanta stać się katolikiem, nie zmieniając przynależności kościelnej’.
Mit ‘Kościoła niepodzielonego pierwszych wieków’ jest mitem, podobnie jak – na naszych oczach – mitem okazuje się w dużej mierze anglikańska c omprehensiveness . Kościół chrześcijański NIGDY NIE BYŁ NAPRAWDĘ NIEPODZIELONY, zaś anglikanizm właśnie ‘oblewa’ egzamin z jedności w różnorodności. Ale mit nie jest fałszywy, tylko dlatego, ze nie znajduje oparcia w rzeczywistości historycznej. Rolą mitu jest przerzucenie mostu pomiędzy rożnymi poziomami rzeczywistości, odkrywanie przed naszymi oczami tych jej obszarów, które na co dzień nie są nam dostępne.
Tak, w pewnym sensie anglikanizm nie jest i nigdy nie był rzeczywistością lecz marzeniem. Marzeniem o tym, że możliwe jest połączyć ciągłość z reformą, świadomość zakorzenienia w tradycji z otwartością na rzeczy nowe, przywiązanie do ortodoksji z ustawicznym zadawaniem jej trudnych pytań: zarówno wypływających ze współczesności jak i tych z którymi – często tylko pozornie – sobie ‘poradziła’ w przeszłości, być jednocześnie katolikiem i protestantem, odczuwając zarazem głęboka łączność z prawosławiem i zgłębiając także te tradycje, które Kościół w przeszłości odrzucił. Osobiście wierzę, że to – głęboko ludzkie – marzenie, żywione w końcu nie tylko przez anglikanów lecz w mniejszym lub większym stopniu obecne w każdym z nas i w każdej wspólnocie, odzwierciedla MARZENIE BOGA. Dlatego NIE MAMY PRAWA z niego zrezygnować, nie mamy prawa zaprzestać prób ucieleśniania go, nawet jeśli wiemy, że jego pełna realizacja nie spoczywa w naszych rękach i nie należy do tej rzeczywistości lecz do rzeczywistości eschatologicznej. Ks. Tomasz Halik, czeski myśliciel katolicki, pisze, że katolickość jest kategorią eschatologiczną, obietnicą…
Wbrew optymistycznym wizjom rodem z XIX stulecia ludzkość nie zmierza prosta droga do realizacji eschatologicznych obietnic. Pomiędzy światem, w którym żyjemy, a światem obiecanym jest przepaść. By przerzucić nad nią most, potrzebujemy symboli i mitów. Potrzebujemy również ciągłych prób ich realizacji tu i teraz i – możne w jeszcze większym stopniu – skłaniających do pokory porażek w tym dziele. Dla mnie taką właśnie – najbliższą i najdroższą mi – próbą, Bożą próbą – a jednocześnie w pełni ludzka, jest przyjście na świat Jezusa Chrystusa i Jego ustawiczna Obecność w świecie, której znakiem próbuje być Kościół. Kościół, który z jednej strony rzeczywiście istnieje z pokolenia na pokolenie (nigdy nie wyzbyłem się fascynacji ‘długim trwaniem’), z drugiej jednak STAJE SIĘ wciąż na nowo, gdy ‘dwóch lub trzech’ zbiera się wokół ołtarzowego stołu, by świętować ‘zwycięstwo naszego Pana’ i – swoim życiem – kontynuować opowieść Jego życia, bo w Nim właśnie odkrywa swoją własną najgłębszą tożsamość.
Tu powstaje pytanie: czy mówię jeszcze wciąż o anglikanizmie czy o Kościele w ogóle? Oczywiście, mówię o Kościele w ogóle i… dlatego właśnie mowie o anglikanizmie. Jeżeli jestem przeciwny tworzeniu jakichkolwiek dodatkowych wzorców ‘anglikańskiej tożsamości’, to nie tylko dlatego że staną się one od razu „narzędziem dyscypliny”. Przede wszystkim chodzi mi o to, że od zarania anglikanom nigdy nie chodziło o to, by być anglikanami. Kościół Anglii postrzegał siebie jako lokalny Kościół katolicki na Wyspach Brytyjskich i nie żywił innych ambicji, aniżeli realizowanie powszechnej wizji chrześcijaństwa w angielskim kontekście. Tak samo spostrzegały swoją misję Kościół starokatolicki w Holandii, Kościół Szwecji (nie bez powodu nie nosi on w nazwie przymiotnika ‘luterański’ czy ‘ewangelicki’, chociaż przecież w żaden sposób nie wstydzi swojej reformacyjnej tożsamości!) czy lokalne Kościoły prawosławne i orientalne. Współcześnie w wielu z tych wspólnot zaznacza się tendencja do podkreślania i wysuwania na czoło ‘własnej specyfiki’, (do-)określania własnej tożsamości. To zrozumiale. W końcu chcielibyśmy jakoś wytłumaczyć, dlaczego wybraliśmy tę a nie inną wspólnotę, jakoś ją umieścić na obecnym ‘rynku możliwości’. Myślę jednak, że nie powinniśmy się tak całkiem poddawać tej tendencji. Przede wszystkim zaś nie powinna ona odsuwać w cień tego, o co chodziło od początku i powinno chodzić nadal: o bycie chrześcijaninem – tak po prostu – o realizacje tego, co humanista Erazm z Rotterdamu nazwał ‘filozofią Chrystusową’ – ‘filozofią’, która nie była dla niego pustą spekulacją lecz sposobem na praktykowanie człowieczeństwa. ‘Oto człowiek’ – powiedziano kiedyś o Naszym Panu. Powiedziano z ironia i szyderstwem. Dla nas – ludzi, którzy związali historię własnego życia z Jego historią – słowa te mają inne znaczenie. Jezus Chrystus, objawiając przed nami tajniki boskości, odsłania zarazem głębię człowieczeństwa. Iść droga, która On szedł, w ostatecznym rozrachunku nie powinno oznaczać nic innego aniżeli realizowanie tegoż człowieczeństwa: tu i teraz. Nie trzeba koniecznie być anglikaninem, by dojść do tej konkluzji, ale droga którą ja do niej doszedłem, wiedzie przez anglikanizm. I o tym chciałem opowiedzieć…