Na rekolekcjach w Puławach kilkakrotnie, zwłaszcza z ust br. Pawła Rudnickiego, padało zarówno w odniesieniu do Kościoła episkopalnego, jak i anglikanizmu jako całości słowo „otwartość”. Chciałbym poświęcić mu garść własnych refleksji.
Jak to właściwie jest z tą anglikańską (i episkopalną) otwartością? Br. Paweł od początku zaznaczał, że nie należy mylić jej z dowolnością. Kościoły anglikańskie plasują się w głównym nurcie tradycji chrześcijańskiej i czują się spadkobiercami dziedzictwa Kościoła wszystkich wieków. Na naszych nabożeństwach wypowiadamy słowa starokościelnych wyznań wiary, na naszym blogu jakiś czas temu zaczęliśmy tłumaczenie rozważań nt. jednego z nich – Składu Apostolskiego. Niekiedy zdarza nam się przytaczać w tym kontekście słowa jednego z twórców „the Anglican Way”, biskupa Lancelota Andrewesa (1555-1626): „Jeden kanon, zawierający słowa samego Boga, dwa testamenty, trzy wyznania wiary, cztery sobory powszechne, pięć wieków oraz tradycja Ojców w tym okresie – to znaczy trzy stulecia przed Konstantynem i dwa po nim – wyznaczają granice naszej wiary”. Nie wnikając w zawarte w tych słowach szczegółowe wyznaczniki, można w każdym razie od razu stwierdzić, że jak widać zdaniem Andrewesa takie granice istnieją i że możliwe jest zakreślenie ich. Dla mnie osobiście ważniejsze od granic jest jednak poczucie przynależności i wynikająca z niego pewna „fundamentalna solidarność duchowa” – zarówno z chrześcijanami żyjącymi na świecie obecnie, jak i z pokoleniami wyznawców Chrystusa, które zdążyły już przeminąć, oraz tymi, które jeszcze nadejdą. Przynależność do Kościoła episkopalnego coraz częściej wiąże się nie z wychowaniem, ale z dokonanym niezależnie od niego własnym wyborem. Już jakiś czas temu skonstatowaliśmy, że większość naszych znajomych episkopalian to ludzie pochodzący z innych tradycji kościelnych. To samo dotyczy również mnie. Jednakże moja droga do anglikanizmu wiodła nie z Kościoła charakteryzującego się większą dyscypliną doktrynalną, lecz odwrotnie; byłem bowiem członkiem wspólnoty określającej się mianem „pryncypialnie liberalnej”, a nawet „bezdogmatycznej”. Odkrycie anglikanizmu oznaczało dla mnie więc odkrycie chrześcijaństwa o wiele bardziej tradycyjnego aniżeli to uprawiane w Kościele, z którego pochodziłem. Można więc powiedzieć, że w momencie swego bierzmowania w anglikańskim kościele nałożyłem sobie dobrowolnie pewne ograniczenia. A jednak nie o ograniczenia tu chodziło, lecz raczej o wyrażenie właśnie tej „duchowej solidarności”, której wśród „pryncypialnych liberałów” bardzo często mi brakowało. Niejednokrotnie miałem wrażenie, że w środowisku, z którego przyszedłem, ulubioną formą spędzania czasu było krytykowanie różnych aspektów tradycyjnego chrześcijaństwa, podczas gdy wszystko to, co na przestrzeni wieków uznano za tzw. „herezje”, oraz wiele z tego, co pochodziło z innych religii, było traktowane z o wiele mniejszą dozą krytycyzmu. Mnie to nie odpowiadało. Przede wszystkim zaś nie rozumiałem jak można z jednej strony oficjalnie przypisywać się do pewnego nurtu, a z drugiej trawić taką ilość czasu na podważanie jego – często nawet najbardziej wyjściowych – przesłanek i czynić z tego właśnie cechę szczególną swojej społeczności. To właśnie odczuwałem jako przejaw braku „fundamentalnej solidarności duchowej”. Co ciekawe jednak, w anglikanizmie napotykam częstokroć nie mniej ostrą krytykę tradycji. Mimo to zazwyczaj bez problemu wyczuwam, że jest ona podszyta zasadniczym zaangażowaniem. Krytykujemy dlatego, że przedmiot krytyki uznajemy za część naszego wspólnego dziedzictwa, za coś, co nas osobiście dotyczy, obchodzi i porusza, a nie dlatego, że już dawno „postawiliśmy na tym krzyżyk”. Podoba mi się ujęcie bpa Pierre’a Whalona, który pisze w artykule pt. Czym jest anglikanizm? :
Odczuwamy głęboki szacunek dla naszych starszych braci i sióstr w wierze, ale wiemy również, że przekazywanie wiary w przyszłość wymaga przeżywania jej w naszym własnym pokoleniu. Gdy więc czujemy, że reformy są konieczne, spoglądamy wstecz ku Tradycji w poszukiwaniu inspiracji, ale nie bezkrytycznie. A kiedy konieczna jest zmiana, możemy jej dokonać, gdy przekonaliśmy się, że zasadniczo współbrzmi ona z wiarą, którą otrzymaliśmy.
Kluczowe jest tutaj dla mnie słowo „współbrzmi”. Chcemy, aby nasza wiara współbrzmiała z wiarą innych chrześcijan: zarówno współczesnych, jak i tych, którzy byli przed nami i przyjdą po nas. Chcemy być jednym z głosów, które współbrzmią z innymi głosami, wiemy bowiem, że chrześcijaństwo nie zaczyna się i nie kończy ani w miejscu, w którym się znaleźliśmy, ani w czasie, w którym przyszło nam żyć. Nasza prawda nie jest prawdą ostateczną. Jest jednym z głosów w ustawicznym dialogu zwanym tradycją. Jednocześnie jednak wiemy, że to współbrzmienie będzie możliwe tylko wtedy, gdy zabierzemy głos i jasno wyartykułujemy swój pogląd. Nikt nie może nas w tym zastąpić. Jeśli będziemy milczeć, nie będzie mowy o współbrzmieniu. Podobnie jeżeli będziemy zagłuszać inne głosy. Jeden z moich nauczycieli teologii mawiał, że liberalny Kościół to taki, w którym można zadać każde pytanie. Jeśli tak, to Kościół episkopalny możemy nazwać liberalnym, a ja nadal jestem liberalnym chrześcijaninem. Jednakże przymiotnik „liberalny” przestanie wówczas koniecznie oznaczać przeciwieństwo „ortodoksji”. Nie bez powodu w naszej prezentacji Czy powstanie episkopalnej wspólnoty w Polsce może być odpowiedzią na potrzeby polskich chrześcijan? wygłoszonej na krakowskiej konferencji w marcu zeszłego roku znalazły się m.in. następujące słowa:
Relatywizując w jakiś sposób narosłe przez wieki różnice pomiędzy katolicyzmem i protestantyzmem, nie chcemy z kolei popadać w nowszą kontrowersję – tę pomiędzy chrześcijaństwem „liberalnym” i „konserwatywnym” czy „ortodoksyjnym”. Tu znów wypada nawiązać do poprzedniej prezentacji, w której zostały przedstawione różne nurty anglikanizmu. Gdy dwa i pół roku temu powstawał blog „Don’t Shoot the Prophet”, stawialiśmy sobie za cel m.in. prostowanie opinii, według której Kościół episkopalny jest Kościołem liberalnym. Oczywiście, to jest również Kościół biskupa Sponga czy niektórych członków słynnego „Jesus Seminar”, będących sztandarowymi postaciami tego nurtu chrześcijaństwa. I to dobrze, że tak właśnie jest, jednakże ponad wszystko jest to Kościół szeroki, obejmujący mnogość typów duchowości i wizji teologicznych. W jednej z książek Alana Jonesa, byłego deana episkopalnej Grace Cathedral w San Francisco, którego wizję często prezentujemy na naszym blogu, znaleźliśmy deklarację świetnie oddającą również nasze podejście: „Nie potrafię utożsamić się ani z liberałami ani z konserwatystami”. Wielokrotnie próbowano nam przykleić etykietkę liberałów, bo opowiadamy się za ordynacją kobiet czy za otwartością Kościoła wobec osób LGBT. Prawdopodobnie wypada niestety zaakceptować fakt, że te właśnie sprawy stały się w ostatnich czasach papierkami lakmusowymi przynależności do nurtu liberalnego w chrześcijaństwie. Cóż jednak począć z cechującą nas również potrzebą budowania na bazie tradycji Kościoła niepodzielonego pierwszych stuleci, mierzenia się z treściami zawartymi w starożytnych wyznaniach wiary, z umiłowaniem wiekowych tradycji liturgicznych? To już raczej trudno uznać za przejawy liberalizmu. Istotniejsze jest jednak to, że na podstawie reakcji, które do nas docierają, dochodzimy do wniosku, iż nie jesteśmy jedynymi Polakami, którzy starają się łączyć to, co stare z tym, co nowe i wytrzymać napięcie, które w ten sposób powstaje. Wbrew komentarzom, które pojawiły się w reakcji na zapowiedz dzisiejszego spotkania, nie dążymy do powstania ani jeszcze jednej „wspólnoty liberalnej” ani „Kościoła homosiów”. Pragnęlibyśmy społeczności, której charakter najlepiej określa angielskie słowo „comprehensive” – szerokiej i bogatej w różne treści i formy.
Br. Paweł podzielił się z nami w Puławach trochę smutną refleksją o tym, że istnieją Kościoły, które tak właśnie zaczynały, a potem niestety popadły w zastój i marazm, są też takie, których początki były pod tym względem mniej chlubne, a które jednak z czasem nauczyły się, że „comprehensiveness” nie jest może wartością samą w sobie, ale mimo to czymś niezwykle istotnym. Anglikańska comprehensiveness kształtowała się na przestrzeni wieków w ogniu dyskusji i sporów. Nadal ją wypracowujemy, borykając się z ciągle nowymi wyzwaniami. A jak to jest z naszym pragnieniem w odniesieniu do powoli powstającego polskiego episkopalianizmu? Pod względem obecnych w niej typów i form duchowości Polska Wspólnota Episkopalna, chociaż nadal tak mała, jest już bez wątpienia szeroką wspólnotą. Jest w niej miejsce i dla metodysty, i dla mariawity oraz dla wielu innych. Są wśród nas ludzie o różnych typach osobowości, ukształtowani pod wpływem różnych doświadczeń w różnych środowiskach. Nie ma co ukrywać, że prowadzi to również do napięć, a niekiedy nawet do sytuacji konfliktowych. Niektóre udaje nam się rozwiązać lepiej, inne gorzej. W tej chwili trudno jeszcze powiedzieć, czy nasze marzenie, które opisaliśmy półtora roku temu w Krakowie, faktycznie zaczyna się spełniać, natomiast niewątpliwie staramy się pracować na rzecz jego spełnienia. Nie jest to łatwa praca, bowiem otwartość niesie ze sobą różne skutki. Każdy wie, że jeśli w jakimś pomieszczeniu otworzy się jednocześnie wszystkie okna i drzwi, powstaje niezły przeciąg. Niekiedy trzeba wówczas podjąć decyzję o zamknięciu niektórych z nich. To niemiłe, ale czasami konieczne. Wciąż zadaję sobie pytanie, jak sobie z tym poradzimy.
To porównanie do pokoju/mieszkania z jednocześnie otwartymi drzwiami i oknami, co powoduje przeciąg, nie przemawia do mnie niestety. By było wystarczająco dużo tlenu w pomieszczeniu można przewietrzyć pod nieobecność innych, czasem wystarczy tylko okno lub tylko drzwi,ale to sprawa świeżego powietrza. Ludzie najczęściej wchodzą drzwiami, no załóżmy, że ktoś czasem wpada przez okno), na ogół wystarczą one, niezaryglowane’,’wystarczy’ się nie bać (hmmm…), ‘wystarczy’ usłyszeć ciche pukanie, ‘wystarczy’ nie przerazić się walenia do drzwi, ‘wystarczy’wyjść za drzwi i zaprosić…itd. Bywały takie miejsca kiedyś w Polsce, gdzie klucz trzymało się pod słomianką. Bywają takie miejsce na świecie (ja znam jedno z autopsji), gdzie nie zamyka się mieszkań na klucz i nic złego się nie dzieje, ale zawsze jest jakieś ryzyko…pytanie, czy chce się je podjąć, czy nie, zaufać czy nie…Zaufanie to klucz, który otwiera wiele drzwi, Pozdrawiam,
I zapomniałam jeszcze raz podkreślić, że jedne tak samo otwarte dla każdego drzwi, nie robią przeciągu. Pochorować za to się można lub mieć nieprzyjemne doznania, gdy jest się wpuszczonym do środka, ale tylko do połowy, lub ktoś zatrzaśnie przed nosem drzwi.
A to ‘przewietrzenie’ pod nieobecność innych, po to, by później był tlen i otwrte drzwi bez lęku…to może być np. modlitwa i ciągłe pytanie, po co jestem w środku? Co chce budować? Dla kogo i po co to robię? Dla idei? Dla żywych ludzi? Dla siebie samego? Dla interesów pewnej grupy, grup? Dla Boga? Dla wizerunku? Po co? Czy moje własne rozumienie ma być najważniejsze? Czy ma to być wojna/dyskusja na argumenty niczym w parlamencie? Po co? Komu oddaje się ster?