The below article, devoted to Jerzy Nowosielski, was written by the Rev. Prof. Konrad M. Rudnicki. We will try to translate it into English and publish within a few days.
Ks. prof. Konrad M. Rudnicki udostępnił nam swój tekst poświęcony ś.p. prof. Jerzemu Nowosielskiemu. Tekst był pisany z myślą o znanym polskim tygodniku opiniotwórczym, jednak redakcja zwróciła go autorowi z uzasadnieniem, że zakończyła już publikowanie materiałów dotyczących zmarłego. Ta postawa, ujmując rzecz eufemistycznie, cokolwiek nas dziwi, ale oczywiście cieszymy się, że dzięki temu nasz blog stał się pierwszym miejscem, w którym tekst może się ukazać. To dla nas wielki zaszczyt. Tą drogą chcielibyśmy podziękować ks. prof. Rudnickiemu za okazane zaufanie i jednocześnie korzystając z okazji gorąco namawiamy do zapoznania się z opublikowanym wcześniej przez nas wywiadem oraz innymi materiałami, które można znaleźć klikając na tag Konrad Rudnicki. Wcześniejsze posty dotyczące prof. Jerzego Nowosielskiego są oczywiście również dostępne pod tagiem z jego nazwiskiem.
Czytając liczne teraz wspomnienia o Jerzym Nowosielskim brakuje mi wzmianki o pewnym istotnym aspekcie jego związku z prawosławiem. Ośmielam się więc napisać przyczynek o mało – jak widzę – znanym epizodzie jego życia. Proszę mi wybaczyć, że się biorę za to mając słabą pamięć chronologiczną, nie potrafiąc podać ściślejszego datowania wydarzeń. Na przełomie lat pięćdziesiątych/sześćdziesiątych przybył do Warszawy ksiądz Jerzy Klinger – późniejszy profesor teologii prawosławnej. W jego mieszkaniu przy cerkwi św. Jana Klimaka na Woli zbierało się nas kilkoro zafascynowanych jego nietuzinkowym, ekumenicznym podejściem do teologii. Do tego grona należeli przyjeżdżający z Krakowa prawosławny witrażysta i malarz Adam Stalony-Dobrzański, były oficer Armii Kościuszkowskiej, mający prawosławne święcenia diakonatu Serafin Michalewski , dojeżdżający często z Łodzi Jerzy Nowosielski i ja – astronom z Uniwersytetu Warszawskiego przygotowujący się po cichu – tymczasem jako diakon – do kapłaństwa w Zgromadzeniu Mariawitów. W mrocznych czasach ledwie się powoli cofającego ucisku ideologicznego planowaliśmy akcje misyjne możliwe do przeprowadzenia, gdy ucisk minie i ogólne uporządkowanie przyszłego chrześcijaństwa. Nazwaliśmy się sami „kolegium cadyków” traktując hebrajski wyraz צדיק w jego znaczeniu pozawyznaniowym określający człowieka sprawiedliwego, a za takichśmy się uważali. Czasem w naszych spotkaniach brały udział również Zofia, żona Jerzego, czasem malarka Krystyna Zwolińska – świadoma agnostyczka, ale o chrześcijańskiej podświadomości. Nie sposób też nie wspomnieć o panu Janie Anchimiuku, obecnie arcybiskupie wrocławskim – Jeremiaszu.
Żeby dopełnić tła tego, co zamierzam opowiedzieć, chcę jeszcze wspomnieć, że się to działo niedługo po wyjeździe z Warszawy kanadyjskiej Polki Aleksandry Pawłowskiej. Przyjechała jako misjonarka bahaistyczna i szukając w Warszawie ekumenistów znalazła dostęp do naszego „kolegium”. Wyłożyła nam zasady bahaizmu, jedynego – jej zdaniem – prawdziwie ekumenicznego wyznania i pragnęła z nas zrobić jego wyznawców. Ponieważ my – traktując wprawdzie przyjaźnie zarówno miłą panią Aleksandrę jak i bahaizm – trwaliśmy w swoich wyznaniach, uznała że jesteśmy niepoprawnymi fanatykami i zwróciła się do innych ludzi. Przedtem jednak podarowała nam trochę bahaistycznej literatury. Najbardziej się nią zainteresował Serafin. Studiował ją, pasjonował się wyczytanymi tam poglądami teologicznymi i referował na naszych spotkaniach co ciekawsze idee. Mało brakowało, żeby całkowicie przylgnął do nich.
Jerzy Nowosielski tkwiący wspomnieniami w ukraińskim Kościele Unickim, szukał wtedy w religii elementów pierwotnego chrześcijaństwa i doszedł do wniosku, że najwięcej takich zachowały kościoły wschodnie. Tkwił zainteresowaniami w wiadomościach o abisyńskich koptach, ale ponieważ w Polsce najbardziej wschodni był Kościół Prawosławny, związał się z nim trwale nie tracąc serdecznych kontaktów z prześladowanymi wówczas grekokatolikami. Podobał mu się status Serafina i mój, pozwalający nam należeć do świata zewnętrznego a zarazem pełnić funkcje sakralne. Sam myślał o przyjęciu prawosławnych święceń kapłańskich, a jeśliby się nie dało uzyskać podobnego nam statusu wolnego artysty pełniącego doraźnie funkcje liturgiczne, rozważał nawet możliwość objęcia stanowiska etatowego księdza, choćby i na dalekiej prowincji. Tego się bała Zosia, jego żona. Tłumaczyła mu, że to zmusiłoby go do znacznego ograniczenia pracy artystycznej, a w warunkach ideologicznych, istniejących wówczas w Polsce, wprost odsunęło od uczestnictwa w wielu artystycznych przedsięwzięciach. Ale on odpowiadał, że od wyżycia artystycznego ważniejsza jest możliwość posług sakralnych swoim bliźnim. Używała coraz silniejszych argumentów jak na przykład to, że niezmiernie ważne jest zapewnienie ludziom żywności, ale chyba szkoda byłoby jego talentu, gdyby się miał zająć hodowlą świń w pegeerze. Jerzy jednak coraz silniej pragnął święceń. W końcu Zosia przestała się sprzeciwiać.
Sprawa nie była jednak prosta. Mądry hierarcha, metropolita Dionizy Waledyński zwolniony świeżo z aresztu domowego w Sosnowcu mieszkał jako osoba prywatna w parafialnym domu tuż obok mieszkania Klingerów, gdzieśmy mogli go czasem odwiedzić i podziwiać jego piękną, majestatyczną postawę trwającą mimo zanikającej pamięci (pamiętał tylko swoją młodość i treści teologiczne; co się działo przed godziną, umykało z jego pamięci). Zaś Polskim Autokefalicznym Kościołem Prawosławnym rządził przysłany z Moskwy metropolita Makary uważający za swoje zadanie ponownie rusyfikowanie polskiego prawosławia. Prosić tego metropolitę lub jego podwładnych biskupów o święcenia było niedorzecznością. I tu nagle otwarła się przed Jerzym inna możliwość. Pozwolono mu na wyjazd do Francji. O światłym francuskim prawosławiu, nawet tej jego części podlegającej formalnie Moskwie, wiedzieliśmy dużo dobrego. Powstał konkretny plan, aby się Jerzy wystarał o święcenia w Paryżu. Nie mogłyby one nie być uznane i w Polsce. I tu nagle Nowosielscy zauważyli poważną trudność. Nie mieli kościelnego ślubu, o czym nikt z ich ówczesnego otoczenia dotąd nie wiedział. Pośpieszny prawosławny ślub mógłby zwrócić uwagę na poprzednie pożycie bez niego, co niezmiernie utrudniłoby święcenia. W rezultacie po wyczerpującej konsultacji z metropolitą Dionizym (tak, z Dionizym, a nie z urzędującym Makarym) zdecydowano, że ślub się odbędzie w całkowitej tajemnicy, aby żaden pracownik kościelny go nie zauważył. Jerzy dostanie polecające papiery stwierdzające również jego małżeństwo. O datę ślubu nikt nie zapyta.
Oprócz przybyłej z Łodzi młodej pary i księdza Jerzego Klingera i również jego żony, zostaliśmy dopuszczeni do tajemnicy tylko dwaj świadkowie konieczni wobec kościelnego prawa: Serafin Michalewski, który użyczył na ten cel swojego mieszkania i ja – razem sześć osób. Zosia życzyła sobie obrzędu w języku polskim, ponieważ jednak tłumaczenie z języka cerkiewnosłowiańskiego okazało się ułomne, cośmy stwierdzili dopiero przed samym ślubem, zostali pobłogosławieni pięknymi stareńkimi słowiańskimi słowami. Serafin i ja trzymaliśmy nad głowami młodej pary rytualne korony, a pan młody powiedział po ślubie, że mimo iż cichy i w prywatnym, mieszkaniu, a nie w cerkwi, był on bardzo uroczysty, bo oprócz prawosławnego kapłana brało w nim udział dwóch diakonów, jeden mariawicki, a drugi… bahaistyczny.
Po powrocie Jerzego z Paryża okazało się, że poznawszy z bliska sytuację we francuskim prawosławiu zrezygnował z ubiegania się o kapłaństwo. Odtąd temat jego święceń ku radości Zosi znikł z aktualnych rozmów, a nawet wspólnych wspomnień.
Jerzy obdarował mnie wspaniałym prezentem na moje święcenia kapłańskie. Jest to deska z jednej strony z ikoną Chrystusa, z drugiej mojego zakonnego patrona – apostoła Pawła. Do dziś stoi na moim domowym ołtarzu zwrócona na zewnątrz Chrystusową twarzą. Wyobrażenie św. Pawła medytuję czasem samotnie.
Niedługo potem Jerzy z Zosią przenieśli się do Krakowa. Do Warszawy było im dalej niż z Łodzi. W niewiele lat później i ja z Uniwersytetu Warszawskiego przeniosłem się na Jagielloński, gdzie mi powierzono kierownictwo Zakładu Astronomii Obserwacyjnej. Zarazem objąłem duszpasterską opieką małą mariawicka parafię w Sosnowcu. Odnowiłem z obojgiem Nowosielskich bliskie kontakty, których owocem stała się po latach wspólna praca o obrazowaniu czasu w malarstwie przedstawiona w Łodzi na XIV Krakowskiej Szkole Letniej Kosmologii „Struktura czasu i przestrzeni” [1]. Tak zostałem współautorem pierwszej mojej pracy z zakresu estetyki. Zarazem była to chyba jedyna praca Jerzego związana z kosmologią.
Jerzy – choć ze śpiewem nie szło mu najlepiej – czasem zachodził do mnie na śpiewanie kleszczelskich kolęd wraz z Adamem Stalony-Dobrzańskim i przyjeżdżającą czasem z Białegostoku Tatianą Markowiczówną (gdzie leżą Kleszczele i czym są kleszczelskie kolędy, chyba nie muszę tłumaczyć [2]). Ja chodziłem do niego słuchać opowiadań o mało znanych wydarzeniach z historii Kościoła, rozmawiać o rzadko poruszanych tematach teologicznych i zarówno z nim, jak z Zosią dyskutować o estetyce. Wiele z treści tych dyskusji weszło do moich bydgoskich wykładów i do podręcznika. Rozmawialiśmy siedząc przy stole. Rozmawialiśmy i później, gdy oboje nie wstawali już z łóżek. Po śmierci Zosi, gdy Jerzemu coraz bardziej ubywało pamięci, trudno już było z nim rozmawiać. Śpiewałem mu wtedy ukraińskie pieśni zapamiętane z dzieciństwa od mojej matki. Jerzego wyraźnie to ożywiało. Słuchał, poprawiał moje błędy ukraińskiej wymowy, czasem uzupełniał zapomniane przeze mnie słowa.
A potem, gdy moje nogi odmówiły posłuszeństwa, przestałem odwiedzać Jerzego. O jego śmierci dowiedziałem się z mediów. Na pogrzeb przyjść nie mogłem.
[1] Nowosielski, J. and Rudnicki, K.- Representation of Time in the Pictorial Art w „The Structure of Space and Time” ed. W.Tkaczyk – s. 122 – 127- Łódź 1996; oraz w wersji polskojęzycznej: Nowosielski,J. i Rudnicki,K. – Przedstawienie czasu w sztuce malarskiej w „Czas i kalendarz” red. Z.J.Kijas – s. 435 – 442 – Kraków 2001
[2] Dla niewiedzących jednak tłumaczę: Kleszczele to leżący w Polsce potrójny punkt styku obszarów językowych: białoruskiego, ukraińskiego i polskiego. Wielu mieszkańców mówi tam językiem mieszanym, a o kleszczelskich kolędach niech napiszą muzykolodzy.