W co naprawdę wierzę?

68 lat temu, 9 kwietnia 1945 r., niemiecki pastor ewangelicki, teolog i bojownik antyhitlerowskiego ruchu oporu Dietrich Bonhoeffer wypowiedział swoje ostatnie słowa: „Das ist das Ende. Für mich aber der Beginn des Lebens” (“To koniec. Dla mnie jednak początek życia”). Po chwili już nie żył. Wyrok śmierci przez powieszenie wykonano w ostatnich dniach wojny na osobisty rozkaz Hitlera, który za wszelką cenę chciał zapobiec, aby „zdrajcy“ zamieszani w nieudany zamach na niego, który miał miejsce 20 lipca 1944 r., przeżyli go. Posłuszny urzędnik wiozący ten rozkaz z Berlina do Flossenbürga czynił to podobno z narażeniem życia, z ledwością chroniąc się po drodze przed ostrzałem i bombardowaniami… Ostatnie słowa Bonhoeffera znamy dzięki temu, że byli przy nich obecni brytyjscy więźniowie, którzy następnie przekazali je anglikańskiemu biskupowi Chichester George’owi Bellowi , jego przyjacielowi i współpracownikowi z ruchu ekumenicznego.

W internecie nie brakuje głębokich i mniej głębokich analiz myśli Dietricha Bonhoeffera i zapewne dzisiaj przybędzie jeszcze kilka następnych. Nie zamierzam pisać kolejnej. Chciałbym natomiast podzielić się pewnym wspomnieniem. Osiemnaście lat temu studiowałem na Teologicznym Uniwersytecie Kościołów Reformowanych w Kampen. Z okazji pięćdziesięciolecia śmierci Dietricha Bonhoeffera Uniwersytet zorganizował sympozjum. Muszę przyznać, że wcześniej nazwisko Bonhoeffera mówiło mi stosunkowo niewiele. Owszem przeczytałem to, co można było przeczytać w języku polskim, ale nigdy nie miałem jeszcze w ręku żadnej jego książki w oryginale. W mojej świadomości Bonhoeffer funkcjonował jako “prekursor teologii śmierci Boga”, który teologię zamienił na antropologię a chrześcijaństwo sprowadził do zabarwionego religijnie humanizmu. Nie ukrywam, że byłem nawet trochę zdziwiony faktem, że Uniwersytet poświęca mu tyle czasu i uwagi. Zupełnie nie zdawałem sobie też sprawy ze swoistego kultu, jaki otacza Bonhoeffera jako męczennika. W polskiej historiografii Niemcy byli zawsze przedstawiani jako źli, a zamach na Hitlera jako wynik zimnej i cynicznej kalkulacji niemieckich oficerów, którzy zorientowali się, że wojna jest przegrana. Z kolei w historiografii NRD, z którą miałem więcej styczności, liczył się jedynie komunistyczny ruch oporu. Słuchałem więc wystąpień na sympozjum ze sporą dozą sceptycyzmu, a nawet z pewnym niedowierzaniem. W każdym razie aż do momentu, w którym usłyszałem słowa, które uderzyły mnie niczym obuchem: „Was glauben wir wirklich?, d.h. so, dass wir mit unseren Leben daran hängen? Problem des Apostolikum? Was muss ich glauben?, falsche Frage, überholte Kontroversfragen“ („W co naprawdę wierzymy?, tzn. tak, że uzależniamy od tego nasze życie? Problem apostolskiego wyznania wiary? W co muszę wierzyć?, to złe pytanie, nieaktualne kontrowersje”). Zestawienie ze sobą w jednym ciągu myślowym tych dwóch pytań: „W co naprawdę wierzę?” i „W co muszę wierzyć?” uświadomiło mi po raz pierwszy coś, co właściwie przypuszczałem już od jakiegoś czasu. Oczywiście, moja konfirmacja w Kościele Ewangelicko-Reformowanym była świadomą decyzją wynikającą z przekonania. W tradycji reformowanej było bez wątpienia coś, co mnie pociągało i inspirowało. Jednakże gdy już zdecydowałem się zostać członkiem Kościoła Ewangelicko-Reformowanego, właściwie prawie zupełnie zaprzestałem zadawania sobie pytania, w co naprawdę wierzę i skoncentrowałem się na tym, w co “powinienem wierzyć” jako ewangelik reformowany. To właśnie dlatego z taką gorliwością zająłem się studiowaniem tradycji kalwinizmu, co w końcu zawiodło mnie do Kampen. I rzeczywiście poznawałem ją coraz lepiej, zarazem jednak stopniowo traciłem jakiekolwiek egzystencjalne odniesienie do zawartych w niej treści. Studiowałem je i głosiłem, ponieważ były reformowane, a nie dlatego, że w jakikolwiek sposób korespondowały z moim życiem. I to właśnie pomógł mi odkryć Bonhoeffer. To odkrycie wyznacza początek drogi, która przywiodła mnie do tradycji anglikańskiej. Dlatego potraktowałem jako piękny symbol, że z okazji bierzmowania siedem lat temu dostałem w prezencie “Dzieła wszystkie” Dietricha Bonhoeffera w oryginale. Było to niczym klamra spinająca pewien okres w życiu.

Kampen, tzw. Górny Kościół (Bovenkerk), po lewej stronie widać budynek dawnego Teologicznego Uniwersytetu.

Dzisiejsza pamiątka błogosławionego Dietricha, którą obchodzi również Kościół Episkopalny, nie jest wiec dla mnie osobiście przede wszystkim pamiątką męczennika czy wielkiego myśliciela (chociaż w międzyczasie nauczyłem się cenić myśl Bonhoeffera). Najważniejszą treścią tego dnia jest z mojego punktu widzenia uświadomienie konieczności pozostania wiernym sobie w tym, w co wierzę, co wyznaję, co głoszę i jak żyje. Wśród wielu chrześcijan panuje ogromny lęk przed zaufaniem sobie, swojemu wewnętrznemu przekonaniu, swojemu rozeznaniu i sumieniu. Obawiamy się, że, ufając sobie i idąc drogą własnych przekonań, zejdziemy na manowce skrajnego indywidualizmu i stworzymy sobie własną religijność na swój obraz i podobieństwo – „lajtową”, mało wymagającą. Bonhoeffer również zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa “taniej łaski” – łaski bez nawrócenia, bez naśladowania – i na pewno nie był nie doceniającym roli Kościoła samotnym poszukiwaczem. Wręcz przeciwnie, mocniej aniżeli większość protestanckich teologów tamtych czasów dostrzegał potrzebę i znaczenie Społeczności Świętych. Nie chodzi więc o lekceważenie tych niebezpieczeństw. Jednak niech świadomość ich istnienia nigdy nie prowadzi do zagłuszenia w sobie tego jednego jedynego pytania, które rzeczywiście się liczy: „W co naprawdę wierzę?”, NAPRAWDĘ…

This entry was posted in Wpisy po polsku and tagged , , , , . Bookmark the permalink .

Leave a Reply