Odmowa?

Wahałem się czy pisać o tym, co się zdarzyło. Ciągle się waham. W zasadzie w obliczu takich wydarzeń jak sobotnia tragedia w pobliskim Alphen aan den Rijn, ograniczam się do słów modlitwy, które zresztą i tak niełatwo przechodzą mi przez gardło: Kyrie Eleison, Here God ontferm u, Lord, have mercy, Herr, erbarme dich, Panie zmiłuj sie, Gospodi pomiluj. We wszystkich językach, w których zdarza mi się modlić, przychodzi mi do głowy tylko to jedno wezwanie, niekiedy połączone z – pełnym żalu i wyrzutu – ‘Panie, gdybyś tu był…’z Ewangelii z ostatniej niedzieli. ‘Gdybyś tu był…’, to co? Nie zginęliby moi bracia i moje siostry? Ale przecież (sam przytaczałem te słowa zaledwie kilka miesięcy temu) On jest tam, gdzie my Go wpuścimy…

Czasem bywa tak, że wydarzenia, które są na ustach wszystkich, łącza się w naszej świadomości z takimi, o których prawie nikt nie wspomina, które nam jednak z jakichś powodów zapadły w pamięć. Tydzień wcześniej odwiedziłem znajomego, z którym od dawna nie rozmawiałem. Wśród rożnych opowieści wymienianych w odpowiedzi na standardowe ‘Co u ciebie?’, była i ta o koleżance z pracy jego żony. Młoda dziewczyna, doktorantka na Uniwersytecie Lejdejskim, uporządkowawszy swoje sprawy, zwróciwszy do biblioteki uniwersyteckiej wszystkie książki, udaje sie pewnego grudniowego dnia poza miasto i… rzuca pod pociąg. Powody? Samotność, brak perspektyw, zima… Nie, nie chcę porównywać jej z chłopakiem, który minionej soboty zabił sześć osób w Alphen, a jednak nic na to nie poradzę, ze w mojej świadomości zajęli oni miejsce obok siebie…

To, co się dzieje w świecie wokół mnie, napawa mnie lękiem.  Z Mińska dochodzą wieści o 12 zabitych w metrze, uszkodzony reaktor w Fukushimie wciąż truje, nasz rząd przygotowuje kolejne oszczędności, których ofiara padają najsłabsi, bezbronni, w zsekularyzowanej Holandii jest coraz mniej miejsc pracy dla teologów. Boję się… Naprawdę się boję. Ale nie tylko ja i nie tylko ci, których jesteśmy skłonni zaliczyć do kategorii najsłabszych i bezbronnych się boją. Znajomy, u którego byłem, to nie tylko jeden z najinteligentniejszych i najbardziej błyskotliwych ludzi jakich znam, absolwent filozofii, niezwykle bystry i wnikliwy obserwator świata i zjawisk, które w nim zachodzą. Jest również świetnym tłumaczem, ma własną firmę i… jest uzależniony od marihuany. Od lat… On też sie boi. Ale to wiem, od dawna. Często myślę nawet, że ten wspólny lęk nas najbardziej do siebie zbliża, powoduje, że, nawet po długim niewidzeniu, bez trudu odnajdujemy wspólny język. Uderzyło mnie natomiast coś innego. Jako tłumacz obraca się w środowisku ludzi interesu. Tych ‘z najwyższej półki’: bankierów, ‘captains of industry’. Opowiadał o nich. Z właściwą sobie swadą i lapidarnością opisywał jacy są w jego oczach: młodzi, inteligentni, wykształceni i… pełni lęku.

Mój Boże… Rozumiem dziewczynę, która po czterech latach asystentury na najstarszym holenderskim uniwersytecie zbliża się do momentu napisania pracy doktorskiej na temat interesujący głównie (jeżeli nie wyłącznie) dla wąskiego grona specjalistów, jest sama, ma świadomość, że niebawem pójdzie urzędu pracy i usłyszy, tak jak ja usłyszałem kilka lat temu: ‘Nie możemy Pani pomoc. Pani nic pożytecznego nie umie…’.  Rozumiem ją, jej lęk, jej zagubienie, jej poczucie, że nie ma przed sobą przyszłości. Ale, jeśli ci panowie (pań jest tam niewiele) z ‘najwyższej polki’ odczuwają całkiem podobny strach, to na czym, na litość Boską, zbudowaliśmy ten świat? Na strachu? Naszym własnym strachu przed przyszłością czy też raczej przed jej brakiem? Przecież to jakaś paranoja! Zbudowaliśmy piekło: dla siebie samych, dla siebie nawzajem. Jesteśmy w nim potępionymi i strażnikami jednocześnie. Ofiarami i sprawcami.

W rozmowie wspomniałem, że powoli dojrzewa we mnie myśl o powrocie do doktoratu. Nie… Właściwie nie o powrocie. Nie wrócę już do badan nad teologią liberalną z ubiegłego stulecia. Ona nie tylko nie daje odpowiedzi na moje pytania. Problem pojawia się już o poziom wcześniej: nie dostarcza mi nawet instrumentarium, by je sformułować. Jej optymistyczna wiara w rozwój człowieka czyni ją ślepą na tragizm ludzkiego losu. Próbowałem pokazać, że niektórzy jej przedstawiciele sami zdawali sobie z tego sprawę i starali się o tym jakoś mówić, proponować jakieś rozwiązania, nie wychodząc jednak poza jej paradygmat. I stawali się żywymi dowodami jej bankructwa. Nie, nie powrócę do ‘liberałów’ z XIX i początku XX stulecia. Fascynuje mnie coś innego. To, o czym pisze Marek Woszczek.

Gnostycka odmowa wiąże się bezpośrednio ze stanem tego chwilowego otrzeźwienia: jest to w rzeczy samej obudzenie się w obrzydliwej rzeźni przyrody, następnie odczucie smrodu agresji, bólu i niekończącej się śmierci wszystkiego, nawet skał wytapianych i prasowanych gdzieś w głębi ziemi, i powiedzenie tkaczowi tej monstrualnej groteski “nie”. To manicheizm przedstawia właśnie fresk tego świata w sposób zdecydowany i bezlitosny, uniemożliwiający ucieszne snucie dość żałosnych na dłuższą metę, bałwochwalczych fantazji na temat aromatycznej cudowności i pluszowej przyjazności kosmosu. Takie fantazje są dla gnostyka oczywistym dowodem choroby umysłu, całkowitego zamroczenia: jest to bowiem widzenie w kostnicy Światła, cuchnącym cmentarzu demonów, o którym mówił Mani, boskich pieleszy darowanych nieco krnąbrnemu jedynie człowiekowi. Z perspektywy chrześcijaństwa misteryjno-gnostyckiego, w teologii takiej cała prawda uległa przerażającemu zdeformowaniu, wszystko jest dokładnie à rebours. Teologia peanów i kadzideł dla świata materialnego to wykoślawiona teologia tchórzostwa.

I, jako ktoś kto lubi konfrontacje krańcowo odmiennych wizji i wierzy w to, że często prowadzą one do bardzo ciekawych wyników, chciałbym to jakoś skonfrontować z, typową dla anglikanizmu, postawą afirmacji świata materialnego, która, w moim przekonaniu, wypływa z tradycji iro-szkockiej, w pewnym ‘naturalnym pelagianizmie’, którego nie był w stanie zdusić nawet zmasowany atak kalwinizmu w okresie reformacji. Wymyśliłem sobie, że terenem spotkania tych wizji może być myśl religijna i twórczość artystyczna Jerzego Nowosielskiego. Jego ‘karmiąca się herezją ortodoksja’. O tym rozmawiałem z moim znajomym. Dwóch Panów w szponach sławetnego ‘wieku średniego’ filozofowało sobie o ‘gnostyckiej odmowie’ po dobrej kolacji, przy lampce wina. Jeden palił przy tym aromatyczne cygaretki (akurat były w promocji), drugi ‘jointy’…I nawet doszli do pewnych wniosków. Przyszło im mianowicie do głowy, że właściwie po prostu nie da się konsekwentnie i do końca powiedzieć ‘Nie’ temu strasznemu światu, że zawsze musi być miejsce na nadzieje na jakąś metamorfozę, jakieś przeistoczenie, jakąś przemianę… Nowosielski:

My możemy uważać się za istoty rozumne, duchowo wydelegowane niejako do tego, aby ten świat zbawić. W momencie, kiedy ten świat zniknie jako rzeczywistość empiryczna, nasza świadomość zbawiona przeniesie elementy tego świata do nowej ziemi i nowego nieba.

A może ks. dr Henryk Paprocki słusznie wskazuje na związki Nowosielskiego z tradycja chrześcijaństwa syryjskiego, mając nadzieje, że w ten sposób wyrwie go z manichejskiego kontekstu…

Zaledwie tydzień później i zaledwie 15 km. od miejsca, w którym snuliśmy nasze rozważania, niejaki Tristan van der Vlis, lat 24, postanowił dokonać radykalnego odrzucenia świata. Podjął decyzje – nie tylko za siebie, jak znajoma mojego znajomego w grudniu ubiegłego roku, ale jeszcze za 6 innych osób… Patrzę w tej chwili na jego fotografie. Z wyglądu miły chłopak: niebrzydki, szeroko uśmiechnięty. Powiększam zdjęcie, starając sie mu spojrzeć w oczy. Szukam w nich czegoś? Czego? Smutku? Strachu? Okrucieństwa? Pustki? Czegoś, co by zapowiadało to, co niebawem uczyni?

Nie jest rzeczą sprawiedliwą umieszczać go w jednym rzędzie z tamtą dziewczyną. I również z gnostykami. Bowiem jego ‘odmowa’ jest zupełnie inna od ich odmowy. Tristan mówi ‘Nie’, nie mówiąc wcale ‘Nie’. Stara się odrzucić świat, a jednocześnie przekuwa w czyn najgorsze, najbardziej przerażające zasady, według których ten świat działa. Staje sie jednym z ‘rzeźników’ w ‘rzeźni’…

Panie, gdybyś tu był…. Gdybyśmy Cię wpuścili… Gdybyśmy byli w stanie Cię wpuścić… Gdybyśmy nie wyrzucili Cię z tego świata, ogłaszając go ‘naszym’ i tylko NASZYM, nie zapędzili na Górę Trupiej Czaszki, nie przybili do krzyża… Gdybyśmy, ze strachu przed tym, co masz nam do powiedzenia, a przede wszystkim przed tym, kim jesteś, nie postanowili Cie na dobre uciszyć, pozbyć się Ciebie. (‘My’ wszyscy? Nie, nie wszyscy, na szczęście… Ktoś przecież przy Tobie pozostał, ktoś wciąż pozostaje…) Ale… Za niecałe dwa tygodnie zaśpiewamy: ‘Chrystus powstał z martwych, śmiercią pokonał śmierć’… Na stronie Episcopal Cafe znalazłem kilka dni temu słowa Teilharda de Chardin:

Sama w sobie śmierć jest nieuleczalną słabością bytów cielesnych (…) Jednakże wielkim zwycięstwem Stworzyciela i Zbawiciela, w wizji chrześcijańskiej, jest transformacja tego, co samo w sobie jest powszechną siłą, która ukróca i prowadzi do wymarcia, w, ze swej istoty, życiodajny czynnik. Bóg musi, w taki czy inny sposób, stworzyć miejsce dla siebie samego, wydrążając nas i opróżniając, jeśli ma ostatecznie wniknąć w nas. A po to, aby dokonać asymilacji nas w sobie, musi rozbić molekuły naszego bycia, tak aby nas na nowo poukładać i na nowo ukształtować. Funkcją śmierci jest tworzenie koniecznego wejścia do naszej najgłębszej jaźni. To spowoduje, że zostaniemy poddani wymaganej dysocjacji. Przeniesie nas w stan, który jest organicznie konieczny, jeśli boski ogień ma na nas zstąpić. W ten sposób jej fatalna siła rozkładu i rozpadu zostanie wykorzystana dla najbardziej subtelnych działań życia. Co z natury było puste i próżne, co było powrotem do okruchów i kawałków, może, w każdej ludzkiej egzystencji, stać się pełnią i jednością w Bogu.

Wczoraj nasza znajoma z Oklahomy, ks. diakon Helen Waddle, przesłała nam tekst swojego kazania z ostatniej niedzieli.

Niezależnie od cudów, których nie dostąpimy, istnieje jeden, który postrzegam jako cud, a który jest ciągle obecny w naszym życiu. Jest to jedna z największych radości bycia chrześcijaninem. Ten cud to dla mnie posiadanie Boga, który nie jest tylko gdzieś w niebie, lecz Boga, który jest właśnie tutaj z nami, który kocha nas w sposób intymny, pragnąc spędzać z nami czas, rozmawiać z nami, iść z nami i dawać nam rzeczy, których rzeczywiście potrzebujemy.

Ale to nasz wybór, nawiązać z Jezusem relację albo nie. Wybranie relacji z Jezusem wymaga czasu i wysiłku budowania jej przez oddawanie czci, sakramenty, wspólnotę ze sobą nawzajem i czas spędzany sam na sam z naszym Bogiem, w którym niezbędne jest Pismo i modlitwa.

Wiedzcie jednak, że to nie musi być skomplikowane przedsięwzięcie. Jako episkopalianie zostaliśmy obdarzeni błogosławieństwem najpiękniejszego zbioru modlitw w naszym Modlitewniku Powszechnym. Są tam modlitwy na każda okazję, i czynimy słusznie używając ich – ale nie wyłącznie. Niestety obdarzeni takim dziedzictwem mamy skłonność do myślenia, że każda modlitwa musi być świadectwem elokwencji, tak jak te, których się nauczyliśmy – modlitwa jednak jest naprawdę całkiem prosta. Być w relacji z Jezusem to być sobą. Niech twoja modlitwa będzie prosta, uczciwa, autentyczna…

Jest takie opowiadanie, które dostarcza, jak sądzę, najlepszej ilustracji dla modlitwy. Pewna kobieta dzwoni w nim do pastora, i mówi: „Pastorze, właśnie przeniosłam mojego ojca tutaj spoza stanu. Jest w domu opieki w mieście. Widuję go codziennie, ale nikt inny go nie odwiedza i czuje się samotny. Czy odwiedziłby go pastor? Nigdy nie chodził do kościoła, więc proszę przyjść po prostu jako przyjaciel”.

Oczywiście, pastor zgodził się i poszedł do ojca tej kobiety. Po krótkim przywitaniu, mężczyzna zapytał: „Pastorze, jak mam się modlić? Nigdy nie nauczyłem się modlić”.

Pastor, mądrze, nie poinstruował go od razu, ale zapytał „Co sądzisz o modlitwie?”

„Cóż”, odpowiedział mężczyzna, „czy widzi pastor to krzesło obok mojego łóżka? Udaję, że Jezus siedzi na tym krześle i po prostu do Niego mówię”. Ale proszę nie mówić o tym mojej córce. Pomyśli, że jestem wariatem!”. Pastor odpowiedział: „To najlepsza definicja modlitwy, którą kiedykolwiek słyszałem. Sądzę, że sobie po prostu dobrze radzisz”.

Kilka tygodni potem jego córka zadzwoniła do pastora. „Pastorze”, mówi, „chce pastorowi powiedzieć, że mój ojciec odszedł tej nocy. Ale to było dziwne. Pielęgniarka powiedziała mi, że gdy go znalazła, wydawało się, że obejmuje krzesło. Czy ma pastor jakiś pomysł, dlaczego to robił?”.

Jeśli potrzebujesz wizualnej pomocy w modlitwie, ustaw koło siebie krzesło, zastaw dodatkowe miejsce przy stole, wyobraź sobie Jezusa siedzącego obok ciebie na fotelu pasażera w samochodzie czy idącego obok, gdziekolwiek się wybierasz – i po prostu rozmawiaj z Nim.

Czytam te słowa Helen i myślę o tym umierającym człowieku i o krześle. Przychodzi mi do głowy jedna myśl: Nie da się objąć Jezusa, nie biorąc w objęcia… krzesła. Krzesła, które symbolizuje dla mnie… świat. Właśnie ten świat. Empiryczny, straszny, piekielny. Nasz świat – ten sam świat, który Go odrzucił, który odrzucił nadzieję. Ze strachu wybrał strach.

Póki co naprawdę myślę, że niemożliwa jest całkowita odmowa – takie ‘Nie’, które nie zawiera w sobie żadnego ‘Tak’. Albo inaczej: mam nadzieje, że nie jest ona możliwa. Że nie da się powiedzieć ‘Nie’ temu dziwnemu bezsilnemu Mesjaszowi. A nie mówiąc Jemu ‘Nie’, nie możemy też odrzucić świata. Mimo wszystko…

Droga Helen, dziękuję! Księże Henryku, czekam z niecierpliwością na Księdza tekst o Nowosielskim. Panie Marku, mam wrażenie, że powoli dojrzewa we mnie jakaś reakcja na Pański tekst…

This entry was posted in Wpisy po polsku and tagged , , , , , . Bookmark the permalink .

One Response to Odmowa?

  1. Seamus says:

    Gorzkie. Ten strach rowniez i mnie towarzyszy.

    Reply

Leave a Reply